Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.

piątek, 2 grudnia 2016

Wesołych Świąt.


Usiadłem przy stole z mocnym postanowieniem napisania w końcu czegoś wesołego. Nie zwracam uwagi na to co jest za oknem (buroszarociemnozimnocholera) ani na to czego nie ma (jaknielatotochociażsłońce). Siadam, mam dobry nastrój, z daleka już pachnie piernikiem i grzańcem, rano na świecie zrobiło się biało - jest dobrze. Poza tym idą święta o czym na każdym kroku przypomina mi Starszy Brat a jak zdarzy mu się przez przypadek zapomieć      wyręczy go ochoczo w tym obowiązku Brzdąc.

A ten akurat Jegomość pamięć ma znakomitą. Dni do małego Mikołaja (6 grudnia) i dużego Mikołaja (24 grudnia) odliczane są codziennie po wielokroć. Za każdym razem odświeżana jest również lista prezentów, którą facet w reniferowym zaprzęgu powinien (czytaj: MUSI) ze sobą przytargać na nasz stromy dach, by potem bezszelestnie przepuścić je przez kominek. Niepotrzebny i niezamierzony hałas może bowiem nie tylko zdemaskować Mikołaja, ale także wyprowadzić z równowagi Potwora.
I może w obawie przed nieprzewidywalną reakcją psa Brzdąc postanowił o świcie zwierzyć się ze swoich rozterek.

"Wpadł" do nas o świcie jak zawsze bez pukania. Nie zwracając uwagi na stopy, kolana i żebra przemieścił się na wysokość poduszek, położył na plecy, ściągnął z nas po równym kawałku kołdry owijając swoje wychłodzone ciałko i zaczął szeptać. Widziałem tylko z profilu kontur jego twarzy i poruszające się szybko palce.

- Rrrrrrrraz, dwa, trzy, czterrrrrry ( to rrrrrrrrrrrrrrr dlatego, że Brzdąc jest na etapie jego doskonalenia.....mimo doskonałości) - liczy i nagle się zatrzymuje. - Tato?

- Hm - nieudolnie udaję, że jeszcze śpię.

- Za ile przyjdzie Mikołaj?

- Który?

- Ten Duży.

- Za..... - wyciągam swoją dłoń spod poduszki i pokazuje Brzdącowi jeden palec za drugim.

- Rrrrrrrrrrraz, dwa, trzy, czterrrrrrrrrrrry. Za cztery dni?

-Uhm.

- Ale to szybko! - rozpromienił się. - Tato?

-Tak? - wiem, że to koniec nie tylko spania, ale nawet udawania.

- A święty Mikołaj umie mówić po hał-hałsku?

- Proszę? - przełknąłem ślinę. Jakie to szczęście, że jest ciemno bo dzięki temu Brzdąc nie widzi wyrazu mojej twarzy na której zaskoczenie mierzy się z rozbawieniem. Taki widok mógłby go całkowicie spłoszyć. A ja chciałem wiedzieć do czego Mikołajowi może służyć hał-hałski.

- Czy umie mówić po hał-hałsku, żeby dogadać się z naszym psem?

- Święty Mikołaj potrafi mówić we wszystkich językach więc w psim także. Słuchają go wszystkie zwierzęta, jest jak Doktor Dollitle - zażartowałem, choć Brzdąc moje słowa musiał wziąć na serio.

Potem wstał, ubrał się, zjadł jajecznicę, zawiózł ze mną do szkoły Starszego Brata a potem sam dał się zawieźć do przedszkola. Jechaliśmy słuchając muzyki, każdy w swoim świecie.

Nie wiem czy myślał o naszym poranku, swoich pytaniach, skojarzeniach i w końcu czy myślał o mnie. W każdym razie ja myślałem o tym wszystkim a o Nim w szczególności.

Język hał hałski? Jak tu się nie uśmiechać....

Skręcając w zaśnieżoną ulicę przypomniałem  sobie jak kilka dni temu, tuż przed snem zapytał mnie z przejęciem:

- Tato, a Ty będziesz na moich masełkach?

- Na czym? - zdumiałem się bo tej pozycji w planach na grudzień nie znalazłem.

- No tam, gdzie będę Królem.....

- Chodzi o Jasełka, tak?

- No tak, ja....., mi...... pomyliło mi się - zawstydził się.

Masełka - Jasełka.....

Jak tu się nie śmiać? - wpadło mi do głowy gdy wpadałem na rondo. A potem ta myśl przyciągnęła kolejną gdy Brzdąc rok temu siedząc obok choinki i wpatrując się w spadające z nieba płatki śniegu powiedział?

- Ten śnieg jest jak..... wiewiórki kokosowe.....

Zaparkowałem. Wysiadłem, otworzyłem Brzdącowi drzwi i gapiłem z się jak wskakuje na schody. Tuż przed wejściowymi drzwiami wpadł w mały poślizg i zachichotał.

A u mnie otworzyła się kolejna szuflada. Jak mówi na hipopotama? Hi-cho-potam.

Śledząc jego każdy ruch odprowadziłem Brzdąca do sali. Pomachałem. Ciężko wsiadłem do samochodu i głęboko oddetchnąłem. Uświadomiłem sobie, że to mogą być ostatnie święta z wiewiórkami, hichopotamem, masełkami i językiem hał-hałskim. I zdałem sobie sprawę, że wcale nie jest mi z tym do śmiechu.





piątek, 2 września 2016

Nowe otwarcie.

Starszy Brat zmienił szkołę. Nie wiem jak będzie mu się kojarzyła ta, w której spędził cztery lata ani w jakich kolorach będzie przywoływał we wspomnieniach twarze swoich kolegów i koleżanek. Nie umiem także powiedzieć czy kiedy zerknie za kilka lat na stare zdjęcia,  starej klasy będzie go brało na wzruszenie j smutek czy też wzruszy ramionami dając do zrozumienia, że zamkniętych drzwi otwierać już nie warto.

Wiem jedynie, że bardzo tę zmianę przeżywał. Z jednej strony nie mógł się doczekać,  z drugiej obawiał się jej. Dzieciecy strach zakradał się najczęściej do łóżka, układał wygodnie na poduszce i spoglądając śmiało prosto w oczy Starszego Brata uśmiechał złośliwie.

Bezczelny zuchwalec.

Kiedy tylko wyczuwałem jego obecność wiedziałem,  że muszę działać. Najczęściej zrzucałem go z umoszczonego posłania używając całej siły, albo zakrywałem mu łeb kołdrą żeby nie mógł nie tylko świdrować wzrokiem, ale nawet wziąć głębszego oddechu.
Jednocześnie budowałem Starszego Brata uniwersalnymi  mądrościami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie.

- Wiesz Synku, nie wszyscy pewnie będą od początku twoimi kolegami.  W pierwszym dniu, czy nawet tygodniu może być trudno, ale od początku zależy najwięcej.  Liczy się pierwsze wrażenie. Wiesz co trzeba zrobić od razu? - rzuciłem pytające spojrzenie wiedząc doskonale, że nie musiał odpowiadać bo i tak zamierzałem mu powiedzieć.

- Najlepiej podać rękę i się przedstawić. A potem no wiesz, słuchać więcej niż mówić.  Ale nie być też przesadnie wycofanym. Ważne jest nastawienie. To może być naprawdę fajna klasa.

I chyba to łyknął. Oczy mu z wolna łagodniały, rozpromienił się, może nawet nieco rozmarzył. Miałem wrażenie,  że chłopięca wyobraźnia podsunęła mu jakiś miły obrazek z nim w roli głównej a nowymi kolegami w tle.

Rano szkoła. Pierwszy dzień. Zgiełk, hałas, tłum, zamieszanie. Duszno, nerwowo i niespokojnie. Życzenia najlepszych wyników na świecie, które adresatom jednym uchem wpadały drugim wypadały.

Potem droga do nowej klasy wśród nowych ścian i nieznanych korytarzy. Błądzimy, ale w końcu trafiamy we właściwe miejsce. Na Starszym Bracie skupia się wzrok dwudziestu par oczu. Czuję go mocniej niż on. Siłą woli pragnę mu przekazać energię niezbędna do zmierzenia się z tym ciężarem.

- Początek jest najważniejszy. Pamiętaj,  wyciągnij rękę i się przywitaj - powtarzam w myślach chcąc by usłyszał mój niesłyszalny głos i kieruję się jednocześnie w narożnik wielkiej sali.

Mijam bez jednego słowa i spojrzenia rząd rodziców by po chwili wcisnąć się w zimny kąt.

Uff, jak bezpiecznie. Tu mnie nikt nie zauważy,  rzucać się w oczy nie będę. Trzeba tylko po cichutku, nie wadząc nikomu dotrwać do końca.

Tu, między ścianami obowiązują przecież inne zasady. W świecie dorosłych trzeba zachować się jak dorosły a nie jak dziecko. Tu się tylko daje dobre rady samemu z nich nie korzystając.

Prawda?
Guzik prawda.
Kompromitacja raczej.

Ale opór zbyt mocny. Obawa, wstyd, nieśmiałość zjadały od środka nawet mnie, starego konia. Nie wydałem z siebie żadnego dźwięku. Wujek Dobra Rada. 

24 godziny później,  gdy wiozłem Starszego Brata z plecakiem, drugim śniadaniem i strachem uwieszonym na szyi siedziałem już cicho. I choć widziałem jego rozbiegany wzrok i plączące się ze  sobą palce stać mnie było tylko na "Będzie dobrze".

W szatni nowy Kolega podał mu rękę i się przedstawił. Jednym uśmiechem zrobił więcej niż ja tysiącem słów. Potem poszli na pierwsze zajęcia. Odprowadzałem ich wzrokiem. Gdy już mieli zniknąć za rogiem Starszy Brat popatrzył na mnie.

Jego spojrzenie wdarło się we mnie jak currara. Była w nim niepewność i lęk. Niewypowiedziana,  albo nawet nie uświadomiona prośba o pomoc.

Chciałem skoczyć za nim a potem pchać przed siebie. Albo zamienić się miejscami. Albo zabrać na chwilę. Albo...zrobić cokolwiek.

Ale nic nie zrobię.  Przynajmniej na razie. On wie co ma robić.  Lepiej ode mnie.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Nie zapomnę...


Wykręciłem numer i miałem wrażenie, że łączę się z odległą galaktyką. Sygnał zagłuszały trzaski, ciszę między sygnałem jednym i drugim, drugim i trzecim, trzecim i czwartym też zagłuszały trzaski. Mijały sekundy. Trzy, sześć, dziewięć, dwanaście. W końcu po drugiej stronie usłyszałem cichy znajomy głos.

- Słucham? - padło niepewnie, jakby właściciel głosu też najpierw usłyszał dziesiątki trzasków i próbował się przebić przez ich gąszcz.

- Dzień dobry Dziadku, tu Jacek...

- Jacuś?

- Tak, chciałem Ci Dziadku złożyć życzenia z okazji Twojego Święta, dziś Dzień Dziadka...

- Dziękuję - wyłowiłem z tak wielkim trudem jak zostało wypowiedziane.

- Życzę Ci uśmiechu, radości, siły, bo wiesz teraz siła jest ważna. Ale najważniejsze jest zdrowie Dziadku, więc niech Ci go nigdy nie zabraknie...

- Dziękuję - padło znowu, ledwo słyszalne, prawie nieme, ale obecne. - Wiesz Jacuś, jestem już bardzo zmęczony. Bardzo. Starość to...

- Dziadku wiem. Wiem, wiem. Pewnie musisz odpocząć. Nie będę Ci zajmował więcej czasu. Połóż się, odpocznij, prześpij....

- Jestem bardzo zmęczony Jacuś - powtórzył,  być może bojąc się, że go nie słyszę. Ale przecież słyszałem bardzo wyraźnie. Akurat te słowa dotarły do mnie bez zakłóceń. - Starość to męcząca sprawa. Nie mam już siły. - namierzał mój czuły punkt. Sprawdzał nieświadomie swoją szczerością granice mojej wytrzymałości.

I trafił.

Poczułem najpierw dreszcz. Potem słony smak. Wilgoć. Niepewność. Smutek.

Nie słowa mnie kruszyły, ale ich delikatność i chwiejność. Dreptały do mnie powłócząc nóżkami drogą na skróty ze spuszczonymi łebkami i zamglonymi oczami. Kazały wyostrzyć zmysły, domagały się empatii, prosiły o uwagę.

Byłem tam wtedy z Nim. Całym sobą. Przeniosłem się do znanego mi mieszkania w kamienicy, do salonu z przedwojennym zegarem, kryształową misą  gdzie zawsze można było znaleźć coś słodkiego, zerkałem na znajome twarze kuzynów i kuzynek, ich dzieci - czyli wnuków i prawnuków. Zajrzałem do pokoju obok. Tam, na ścianie pamiątka z Ich ślubu. ONA - piękna i wytworna, ON męski i przystojny. Nie patrzą w obiektyw, ale gdzieś dalej, znacznie dalej...

I drugi pokój z TYM łóżkiem. 30 lat temu skakaliśmy z niego udając pilotów, żołnierzy albo cyrkowców, ale później kojarzyło mi się ono z chorobą i cierpieniem, ale nade wszystko wielką miłością. To tu ONA czekała na Jego pomoc, tu dawał dowód swojego wielkiego poświęcenia i uczucia, które nigdy, nigdy nie przeminęło.

Korytarz pachnący pastą. Szafa z "papuciami". Kuchnia z gorzką herbatą i fabryką najlepszych gofrów na świecie. I najlepszą karpatką.

I wtedy, gdy mówił do mnie, w tej trwającej kilka minut rozmowie nie siedziałem po drugiej stronie telefonu, ale na przeciwko Niego, na drewnianym, twardym krzesełku i patrzyłem na jego szczerą, dobrą i zmęczoną twarz. Szukałem blasku w uśmiechniętych oczach i ciepła w mocnych dłoniach. Widziałem jak otwiera usta, jak ze mną rozmawia, jaką przyjemność sprawia mu towarzystwo.

Rozłączyliśmy się. To było 22 stycznia. Dziś nie mogę już do Niego zadzwonić....

....

Starszy Brat płakał. Bardzo, bardzo długo. Szczerze i mocno. To najprostsza i chyba najlepsza, bo najbardziej oczyszczająca reakcja.

Z kolei Brzdąc zadawał proste i skomplikowane zarazem pytania. O to co teraz się dzieje z Dziadkiem? Gdzie jest? Co będzie z nami?
....

Chciałem, próbowałem nawet tłumaczyć, ale wszystkiego powiedzieć się nie da. Nie umiem, nie jestem gotowy i chyba nigdy nie będę. Ale muszę. Podobnie jak oni.

niedziela, 14 lutego 2016

Gdzie byłeś?


Brzdąc się uparł. Od świąt przy każdej okazji pytał kiedy w końcu ktoś nauczy go jeździć na nartach. Nie było wyjścia. W środę pognaliśmy na złamanie karku w polskie góry. W czwartek pierwszy raz założył narty. Pierwszy raz zjeżdżał z oślej łączki, pierwszy raz wjeżdżał na górkę dziecięcym orczykiem nazywanym "wyrwij rączką", pierwszy raz odjechała mu narta, pierwszy raz się przewrócił...I nadal chciało mu się chcieć.
Ten zapał i błysk w oku, ta radość wymalowana na twarzy, a wraz z nią ambicja, determinacja i zawziętość imponowały mi. Energia przenikająca przez żółty kask, czerwoną puchową kurtkę docierała do mnie i wypełniała po brzegi. W swoich oczach niebezpiecznie rosłem.

Kiedy Brzdąc przeniósł się z instruktorem na większą, zdecydowanie bardziej stromą górkę podziwiałem jego postępy z wysokości kanapy wiszącej nad stokiem i przesuwającej się wolno w stronę szczytu.
To mój młodszy syn - zagadywałem przy każdej takiej podróży obcego, zakutego w black kask i black gogle wiszącego wraz ze mną niemego jegomościa, który w tym stroju i z tym wyrazem, obrysem twarzy przypominał Robocopa.

- Ehm - mruczał to jeden.

-Oooo - dziwił się przy następnej podróży w górę - drugi.

-Naprawdę? - uskładał z trudem jeden kurde wyraz trzeci.

Tak. To on. Szybki jak błyskawica. Albo lepiej - jak strzała.

Syn burzy.

Syn ojca.

Moja krew.

W piątek założył narty drugi raz. Przed południem instruktor zabrał go raz jeszcze na dużą górkę, a kiedy skończyli oznajmił, że Brzdąc zaczął skręcać równolegle. Już nie zbiera śniegu z całego stoku orząc pługiem, ale skręca. Równolegle! Aha!

Gdzie brawa?

Brawo biję sam w duchu a powinienem zbić siebie. Stłuc wręcz. Ale najpierw obsztorcować i  do pionu postawić. Ale po co? Dlaczego? Z jakiego powodu? Skoro sukces goni sukces?

Po południu pojechaliśmy na inną górkę. Już sami. Bez instruktora czyli bez zdrowego rozsądku. Za to z przekonaniem, że będzie zabawa i będzie się działo. Brzdąc śmigał w tę i z powrotem a stok do takiego śmigania nadawał się idealnie. Nie był stromy, ale wypłaszczony i długi. Trasa liczyła ponad tysiąc metrów - można się było rozpędzić. Rozbieg brał na samym szczycie, hamował z trudem i nieukrywaną frajdą tuż przed bramką na wyciąg. I znowu, i znowu, i jeszcze raz, i jeszcze. Wisząc wspólnie na innej kanapie sunącej na inny szczyt przybijaliśmy sobie piątki i pstrykaliśmy selfie. Zachwycony Brzdąc i zaślepiony ja.

Po czterech szusach trasą numer jeden zaczęło nam się nudzić. Rozglądaliśmy się za nowymi wyzwaniami. Jednym z nich okazał tunel znajdujący się na trasie numer 3. Wjeżdżało się do niego wprost ze slalomowej trasy, czyli ze sporego wzniesienia, czyli na dużej prędkości. Przetarłem szlak. Pojechałem pierwszy. Za drugim razem Brzdąc nie dał się już wyprzedzić. Przeciął górę na pół mieszcząc się na milimetry w oku tunelu.

Mknąłem za nim do końca licząc, że zwolni, że przystopuje, że się zatrzyma. Przeliczyłem się. Widok pędzącej po stoku czerwonej torpedy mnie zmroził. Kiedy spotkaliśmy się przy wyciągu poprosiłem by na mnie poczekał i tak szybko nie jechał. I następnym razem zwolnił, poczekał, przed tunelem ustąpił mi drogi by po chwili wystrzelić jak pocisk. Zdążyłem zrobić dwa skręty kiedy zorientowałem się, że straciłem go z oczu. Nagle widzę. Jest. Leży. Głową do śniegu. Narty wykręcone. Twarz w grymasie.

Moje narty prosto. Stoję . Twarz głupio-beznadziejnie-idiotycznie-nijaka.

Dalej wszystko potoczyło się sprawie i według znanych w górskich warunkach procedur. Szyna w punkcie medycznym i skierowanie do szpitala na prześwietlenie. Lewą rękę otuliła miękka wata a tuż po niej ciepły gips.

Odwijam tę taśmę raz po raz. Widzę siebie sunącego obok czerwonej puchowej kurtki i słyszę wykrzykiwane komendy:

Powoli.

Zwolnij.

Nie tak szybko.

Ostrożnie.

Uważaj.

Ale w innym miejscu tego filmu...

Super!

Brawo!

Świetnie!

Jeszcze raz?!

Ale jeździsz!

Podoba Ci się!

I z każdą wypuszczoną klatką wraca pytanie - Dlaczego nie stało się to wtedy, kiedy jeździł na dużo bardziej stromej i niebezpiecznej górze?
Odpowiedź brzmi banalnie: Bo wtedy towarzyszył mu zimny, wyrachowany, profesjonalny, a nade wszystko rozważny instruktor a nie podekscytowany, rozemocjonowany rodziciel.

Wyłączyła się czujność, stępiły zmysły, zamazał obraz. Wyobraźnia została zagłuszona wrażeniami. Bodźców było przecież aż nad to. Bagatelizowałem wewnętrzne ostrzeżenia, odwracałem wzrok od czerwonej, pulsującej lampki.

Wyrzut sumienia pali, swędzi, przypieka, uwiera i dusi. Jak kamyk w bucie. Jak sól w oku. Jak jalapeno na języku. Jak amoniak wciągnięty głębokim oddechem.
 
Dziś wiem, że do zachęty, motywacji i pobudzania dobrze byłoby dodać odrobinę zdrowego rozsądku. I być tu, obok blisko, świadomie, z otwartymi oczami i uszami a nade wszystko otwartą głową.

A gdzie wtedy byłem?

środa, 13 stycznia 2016

Matka jest tylko jedna. I ojciec też.


Kilka dni temu mu się przyjrzałem. Chyba pierwszy raz zrobiłem to tak uważnie i przede wszystkim świadomie. Badałem wzrokiem niemal każdą tkankę jego twarzy, każdy wystający z brody włos, kształt nosa i wielkość uszu. Na dłuższą chwilę zatrzymałem się przy oczach sprawdzając stan nasycenia tęczówek i siłę blasku źrenic. Nie miałem porównania z tym co było wcześniej więc nie umiałem stwierdzić czy czy kolor zmatowiał a błysk stał się wyłącznie iluzją.

Słuchałem tego co mówi. Cierpliwie, bez pośpiechu, rozbierając słowa na litery a dźwieki na nuty. Zaciekawiła, a nawet rozbawiła mnie trochę  mimika jego twrzy. Gdyby odciąć ją od słów, odseparować na zawsze od melodii jego głosu byłaby jedynie serią skurczów o większym lub mniejszym natężęniu na którą lekarz wystawiłby receptę.

Uśmiechnął się. Zaśmiał nawet. Chrząknął. Rozejrzał. Wstał. Usiadł. Poprosił o coś do picia. Poprawił koszulę. Poskarżył, że go boli tam gdzie zawsze i że czuje się zmęczony.Potem zamilkł na dłuższą chwilę i siedział z rękoma splecionymi na klatce piersiowej trzymając zbolały odcinek L3 jak najdalej od oparcia wygodnego krzesła.

Ojciec.  Mój Ojciec. Tata. Mój Tata.

Kilka dni później, podczas wizyty u znajomych powtórzyłem ten rytuał. Może pomyliłem kolejność, może wszystko pokręciłem, ale uśmiechnąłem się (nawet zaśmiałem), odchrząknąłem( i to nie raz) bo może chciało mi się pić. Wstawałem i  siadałem a kiedy już siedziałem to poprawiałem koszulę,. Ale przede wszystkim podczas rozmowy przy stole kiedy przez dłuższą chwilę nie miałem nic do powiedzenia poczułem jak ręce same zaplatają się na piersiach a kręgosłup szuka instynktownie bezpiecznej przestrzeni by dokuczający chyba od zawsze odcinek L3 nie stykał się z oparciem krzesła...

Kalka. Odbicie w lustrze. Szablon.

A przecież przez wszystkie licealne i studenckie lata wydawało mi się, że nic nas nie łączy. Ani charakter czy przyzwyczajenia ani słabości czy namiętności. Przeciwnie! Na każdym kroku demonstrowałem swoją odmienność i niezależność, przekonywałem się uparcie , że więcej nas różni niż łączy. Na nic to się zdało. Koniec końców geny mnie dopadły a krew z krwi zalała....

Zbyt głośno mówię przez telefon, wącham każde jajko zanim wbije je do jajecznicy, nie byłem entuzjastą Dziekiego Zwierza w domu a stałem się jego głównym wyprowadzaczem. Uderzam palcami w kierownicę w rytm muzyki i nie lubię gdy ciepłe staje się zimne.

To tylko czubek góry lodowej naszych podobieństw i cech, które nas łączą. Nie chcę i nie mogę napisać więcej, bo nie jestem tu dziś sam.

Czuję ciężar skóry zdjętej z ojca. I czy mi się to podoba czy nie będę ją nosił. A potem ją przekaże zapewne bez pytania o zgodę.
 

wtorek, 5 stycznia 2016

Świnia.


Super Farmer. Znacie? Gromada królików, stado owiec, świnie przy korycie, bezgłośna krowa i samiec alfa czyli koń. Jak zbierzesz wszystkiego po jednej sztuce wygrywasz.
Trochę to trwa bo raz, że nie zawsze rzucona kostka pokazuje to co chcesz a dwa, że raz na jakiś czas trafić się może lis albo wilk, które pożerają całe stadko wraz z kopytami, ogonami i uszami. Nic nie zostaje oprócz poczucia porażki i krępującej ciszy współgraczy. No chyba, że masz psa. A najlepiej dwa. Biały chętnie pogoni za lisem, brązowy zabawi się z wilkiem. Szczujesz nimi wściekliznę a zwierzyniec ocaleje. Fajna gra z ciekawą historią sięgającą drugiej wojny światowej. Mieszanina strategii i szczęścia bez toksycznej rywalizacji....(do czasu)





Któregoś świątecznego wieczoru postanowiliśmy się sprawdzić. Super Farmerem jeszcze nie byłem więc parcie na tytuł było spore.(NAJ)Szybszy okazał się jednak Brzdąc, którego nie zawodziła ani kostka, ani zwierzęta ani intuicja. Starszy Brat wzorowo zaakceptował rolę drugiego, bo trzeci byłem ja.

Następnego dnia poobijany emocjonalnie, ale z mocnym postanowieniem odkucia się cisnąłem by usiąść do stołu. Sprzeciwu nie było.

Siadamy, gramy, rzucamy...przegrywam. Co rusz lisią kitę widzę, co mi wywleka z farmy królicze maleństwa. Albo wycie słyszę - tylko nie wiem czy to wilk syty, czy owca nie cała czy dzieciak ubawiony.
Wszyscy sobie radzą, lepiej lub gorzej a ja nic. Dupa nie farmer.

W tym samym czasie chlewik i obórka Brzdąca pękają w szwach. Króliki nie mieszczą się w klatkach, krowy się tłoczą, świnie żałośnie kwiczą.

Jak mu to wszystko łatwo przychodzi... tak samo z siebie - zerkam z zazdrością i podziwem.

Do zwycięstwa Brzdącowi brakuje tylko konia. Ale konia może dostać jak odda dużego, brązowego psa. A psa ma!

- Mały - mówię z podnieceniem w głosie - możesz sobie wymienić psa na konia. Jak tak zrobisz - wygrasz.

- Dobrze - pada bez przekonania.

-Chcesz?

-Tak.

- Ok, to dajcie konia, Brzdąc robi wymiankę, ale.....- waham się bo coś mi się przypomniało - Jeśli po wymianie wyrzucisz za chwilę, w ostatniej kolejce wilka to stracisz wszystko....Wszystko. Całe stado. To duże ryzyko. To jak? RyzykujeMY?

-Tak.

Oczywiście wiecie co wyrzucił, prawda?

Pieprzony, karłowaty, zapchlony kundel z przerośniętym ego!!!!!!!

Patrzę na te cztery żałosne łapy uciekające co tchu do ciemnego bezpiecznego lasu i łapczywy pysk wypchany domowymi zwierzątkami. Wołam STÓJ BYDLAKU ale nie reaguje! Z bezsilności zapadam się w sobie. Podnoszę wzrok na Starszego Brata i czuję jak przejeżdżający walec miażdży mi żebra.

"Po co przyspieszałeś" - głos Lepszej Połowy wbija mnie na pal.

Otrząśnij się!!! Wiesz ci robić, co powiedzieć i jak się zachować? Ojciec wszystko bierze na klatę i działa. No to działam.

- Mały, przepraszam....

- Tato, nie przepraszaj - porcelanowa bródka pęka wzdłuż i wszerz.

- To moja wina.....

- Nie, nie twoja. To ja podjąłem decyzję - słona kropla uczepiona na rzęsach walczy z grawitacją. .

- Tak, ale ja Cię do tego namawiałem. Dorośli czasem mówią takie rzeczy, a dzieci się słuchają. Ty posłuchałeś, ale wcale nie musiałeś. Źle Ci doradziłem. Cofniemy grę do tego momentu i rzucisz jeszcze raz a ja już nic nie powiem.

- Nie trzeba. Nie chcę. Tato! Przegrałem bo tak zdecydowałem. To nie twoja wina. Tato. JA tak zdecydowałem.... - kropla spadła, bródka pękła, tata się zamknął.

Przerósł mnie swoją dojrzałością. Honorowy pięciolatek z zasadami. Nieprzejednany i stanowczy. Przegrany a zwycięski. Mistrz Yoda.

A ja?

Zostałem sam w środku huraganu. Zniknąłem pod lawiną. Wciągnęły mnie ruchome piaski. Znikąd pomocy. Mogę sobie wołać i wołać do skutku I tak nikt nie przybędzie z odsieczą.


Prosty chłop bez smykałki do interesów, który w Super Farmerze najczęściej wyrzucał kostką świnię.