Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.

piątek, 16 lutego 2024

Rewolucja.

 

Siedzę przed pustym ekranem komputera i mam pustkę w głowie. Może nie do końca pustkę, bo to mimo wszystko brzmi fatalnie, ale nie wiem od czego zacząć.

To może od przerwy? Ile lat od ostatniego wpisu? Cztery, pięć? Czy to ważne ile konkretnie? Nie, nieważne. Ważny był powód.

Zmiana.

Przemiana.

Rewolucja.

Zdobyłem się na nią i nie żałuję, choć koszty były przytłaczające. Nie tak łatwo wywrócić świat do góry nogami i na tych nogach znowu stanąć. Złapać równowagę. Na nowo.

Ja to ja, ale Oni…Starszy Brat i Brzdąc, który Brzdącem dawno już być przestał ale na potrzeby tego odkurzonego bloga nadal nim będzie. Bo jestem sentymentalny i kropka.

No więc, największe koszty ponieśli właśnie Oni. Przez te długie miesiące poturbowani, zrozpaczeni, zawiedzeni, zdezorientowani, zbuntowani, zamknięci, uwikłani i zwyczajnie, po dziecięcemu smutni.    

Było naprawdę poważnie, na serio i bynajmniej nie do śmiechu. Nikomu.

Kiedy dorosły człowiek bierze się za swoje życie, mocuje się przy okazji z zżerającym od środka, wyniszczającym i paraliżującym strachem. Każda decyzja może ranić, każda, to co skomplikowane, skomplikować jeszcze mocniej i prawie każda jest zarzewiem konfliktu. Pojawiają się więc miliony ton przytłaczających wątpliwości, setki tysięcy prostych i skomplikowanych pytań bez odpowiedzi, i tysiące rozterek.  A wskazówek „jak żyć” nie ma. Zero. Nic.

Gdy dorosły człowiek się rozchodzi, rozstaje, idzie własną drogą, okazuje się, że wiek to rzeczywiście tylko cyfry. Nie idzie za nim żadna nabyta w sposób czynny lub bierny, mądrość życiowa. Nie w tym przypadku. Dorosły człowiek improwizuje, co wychodzi raz lepiej raz gorzej, ale mimo niesprzyjających okoliczności statek o nazwie „zmiana” jakoś płynie. Czasem „całą naprzód” czasem dryfując, czasem halsówką pod wiatr ale finalnie obranego kursu się trzyma.

Bo dorosły sobie poradzi. Jakoś się uspokoi, wyciszy, sobie wszystko ładnie pięknie wytłumaczy, albo skupi się na sporcie lub pracy a w najgorszym przypadku się znieczuli, raz czy drugi.

Zawsze może sobie jeszcze powiedzieć „jakoś to będzie”. A jak na to nie wpadnie to te wypełnione mądrością niezmierzoną, słowa usłyszy od innych dorosłych. Albo jeszcze:

Nie martw się. Ułoży się. Żyj.

Od wyboru do koloru. Gładkie rady na chropowatej codzienności. Nie, dziękuję.

Bo są jeszcze Oni. Albo PRZEDE WSZYSTKIM ONI.

Zagubieni przez długie miesiące w labiryncie, którego mieli prawo nie rozgryźć, nie pojąć, nie rozkminić. Mający poczucie zignorowania ich elementarnych potrzeb – bezpieczeństwa, stabilizacji, miłości. Zapewniani o tym co z prawdą się mijało – że „wszystko będzie dobrze”, gdy dla nich dobrze być nie mogło. I nie było. Pełni niezmierzonego lęku o to co dalej? Jak dalej? Z kim dalej?

Mimo wyostrzonych zmysłów gotowych by reagować niczym straż pożarna 24/7, nie wszystkie pożary udało się ugasić. Gryzący zapach spalonego zaufania do mnie, taty, czuję do dzisiaj. „Tata na wszystkie lata” – taki miałem być… I taki chcę być i będę, choć ONI wyobrażali sobie to mimo wszystko „trochę” inaczej.

Nie wszystko udało mi się IM wytłumaczyć i wyjaśnić, a na pewno nie od razu. Trzeba ten proces oswajania i uczenia nowej rzeczywistości rozłożyć na tygodnie, miesiące, lata, bez żadnej gwarancji, że, uda się zapracować na ICH zaufanie na nowo. Czas jest tu nie do przecenienia. Czas i obecność. Czas, obecność i otwartość. 

Nie mam złudzeń, że robota została skończona, bo tak po prawdzie ona nigdy się nie skończy. Ale ten miażdżący strach zastąpiła życzliwa rozmowa a nawarstwiające się obawy zostały wyparte przez wzajemne zrozumienie. A to już coś.  

Nowy rozdział otwarty.

 

 

piątek, 30 sierpnia 2019

Prawdziwa historia.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Pewien chłopiec kilka lat temu pojechał na obóz sportowy.  Marzył o tym, myślał, przeżywał i wciąż o tym mówił. Kilkanaście dni przed wyjazdem z rodzicami spotkał się trener. Przedstawił plan, wspomniał o czekających atrakcjach a na koniec poprosił rodziców o zgodę na zabieranie młodym sportowcom telefonów komórkowych. Dzieci miały z nich korzystać tylko w określonych godzinach wyznaczonych przez opiekunów a dostęp do wi fi miał być zablokowany. Pewien nadgorliwy i z pewnością również nadopiekuńczy ojciec zapytał jeszcze czy w pokojach są telewizory a jeśli tak to czy je także można wyłączyć. "Chodzi przecież o dziesięciolatków, po co mają oglądać po nocach jakieś głupoty...." martwił się a jego obawy rozwiewał trener. "O wszystko zadbamy, proszę się nie martwić, będzie dobrze" - uspokajał. Chłopiec wyjechał. Z uśmiechem na twarzy i misiem w plecaku. Pełen entuzjazmu i ciekawości. Nadgorliwy ojciec machał mu na pożegnanie.

Kiedy zadzwonił pierwszy raz mówił, że koledzy oglądają w telefonach filmy pornograficzne.
Kiedy zadzwonił drugi raz płakał i żalił się, że zmuszają go by na to patrzył.
Trzeci telefon: Śmieją się ze mnie i wyzywają. 
Czwarty: siedzę sam, nikt ze mną nie rozmawia. 
Piąty: chce wracać do domu.
Szósty: Tato, przyjedź po mnie.
Siódmy:  Nie wytrzymam, błagam przyjedź po mnie.

Ósmego telefonu nie było. Ojciec po syna pojechał i zabrał go późną nocą. Wiedział już, że dzieci miały nieograniczony dostęp do Internetu i oglądały wszystko bo hasło poznały w pierwszej godzinie pobytu. Czasu wolnego na surfowanie po sieci było aż nadto. Dzień był podzielony na dwie części - trening i odpoczynek. Naturalnie podczas zajęć oko trenera czuwało ale gdy trening się kończył zamykało się a chłopcy robili co chcieli. Trener wiedział co i kto oglądał w telefonach ale z jego reakcji wynikło tylko tyle, że koledzy chłopca nazwali "kapusiem", napiętnowali go a potem wykluczyli z grupy. Dla nich obóz trwał w najlepsze, dla chłopca skończył się nagle i brutalnie. Trener stał obok bezradny, bez inicjatywy i bez pomysłu co dalej. 

Zapłakany i załamany chłopiec wrócił do domu. Do sportu zniechęcił się na długie miesiące aż któregoś dnia wspomniał o koszykówce. Że chciałby znowu zagrać, że może to dobry pomysł. 
I trafił do Komorowa,  małej miejscowości pod Pruszkowem. Niewielką sekcją opiekuje się tu natchniony Pan Trener Grzegorz Tomaszewski. Chociaż nie....słowo "opiekuje " jest nieadekwatne bo zbyt ciasne, mało pojemne, nie oddające rzeczywistości. Pan Trener jest koszykówką. Nie składa się z tkanek ale z kwart, nie płynie w nim krew lecz czas 24 sekund jakie drużyna ma do dyspozycji by wykonać rzut. Trening jest najlepszym posiłkiem,  piłka ulubionym towarzystwem a taktyczne łamigłówki ciekawsze i bardziej pociągające niż wszystkie najlepsze kryminały świata. 

Ale rozkochany w litewskiej koszykówce Tomaszewski to nie tylko Pan Trener ale także Pan Wychowawca. A w dzisiejszych czasach gdy szkółki, sekcję czy prywatne kluby rosną jak grzyby po deszczu i liczy się w nich często nie jakość a ilość (bo co jak co ale "kasa musi się zgadzać") - takie połączenie Trenera z Wychowawcą w jednej osobie to rzadkość. Uwierzcie mi. 

A przecież wchodzący w nastoletni wiek chłopcy potrzebują nie tylko kogoś kto da im w kość na treningu ale także kogoś kto przekaże czasem wprost, innym razem subtelnie a jeszcze innym wręcz podprogowo życiowe a nie tylko sportowe wartości. Szacunek dla człowieka, uczciwość, pracowitość, odwaga - te pojęcia wpaja swoim podopiecznym w Komorowie Pan Trener Tomaszwski oddając się koszykówce bez reszty. 
I chłopiec trafił pod skrzydła Pana Trenera a po siedmiu miesiącach intensywnej pracy stał się częścią zespołu, który nie tylko został mistrzem Mazowsza nie dając konkurencji najmniejszych szans, ale przede wszystkim zdobył wicemistrzostwo Polski. Tak, trudno w to uwierzyć. Małe miasteczko, mały klub, mało pieniędzy (klub nie ma sponsora) ale za tym wielkim sukcesem stoją niespotykany entuzjazm i charyzma jednego człowieka.

Piszę o tym tuż przed rozpoczęciem koszykarskiego mundialu na który po pół wieku awansowali Polacy. Już samo pięć dekad bezskutecznego dobijania się do grona najlepszych drużyn świadczy o tym ile na świecie znaczy polska koszykówka. Przeciętna liga nie przyciąga ani kibiców na trybuny ani sponsorów do prezesowskich gabinetów. A przecież wcale nie musi tak być. Bo w polskiej koszykówce są owszem leniwi trenerzy bez pomysłu, idei i wykształcenia, którzy swój autorytet budują krzykiem i przekleństwem, ludzie bezradni w sytuacjach kryzysowych, nie potrafiący pracować z młodzieżą, zorientowani wyłącznie na zysk. Ale są i ludzie uczciwi, wiarygodni, wrażliwi, pracowici z pasją i poczuciem misji jak Pan Trener z małej miejscowości spod Pruszkowa. Tu drzwi są otwarte dla każdego kto kocha koszykówkę. Pewnie jak się człowiek dobrze rozejrzy to stwierdzi, że takich miejsc jak Komorów jest w Polsce więcej, ale ja chciałem napisać o tym co znam najlepiej. 

Bo ten Chłopiec to mój syn. To Starszy Brat. A ta historia wciąż się dzieje. Naprawdę.

niedziela, 9 września 2018

Braterstwo krwi.

Siedem miesięcy mnie tu nie było. Szmat czasu, prawda?
Jak zacząć?
Jakiś pomysł?
Usiadłem z kieszeniami pełnymi dobrych chęci ale z głową w której hula przeciąg.

To może tak...
Starszy Brat jest starszy o siedem miesięcy, Brzdąc w sumie też. Proces starzenia nie ominął również mnie ale na szczęście w tym przypadku zmiany są niedostrzegalne (tak przynajmniej sądze i nie życzę sobie polemiki w tej kwestii. No.)

Są zdrowi. Są pełni życia. Są sobą choć tak bardzo inni od Tych,  których znałem siedem miesięcy temu. Ale wciaż...

Lubią się i nie lubią. Uwielbiają ze sobą spędzać czas i unikają siebie jak ognia. Wspierają w każdej wojence podjazdowej z siwym ojcem choć ich sojusze bywają kruche niczym patyki znalezione zimą w parku. Potrafią nawzajem dominować i ogłaszać kapitulacje,  budować i niszczyć, ranić się słowami by za chwilę z czułością naklejać niewidzialne plasterki. Kochają się choć w tej miłości często się gubią i błądzą jak w labiryncie.

Co wtedy robię? Nic. Chcę by sami znaleźli drogę do wyjścia, nazwali swoje emocje i przywykli do nich. Oswoili się. Jasne, że dbam by nie polała się krew, czyjś palec nie wylądował w czyimś oku albo jakaś piącha nie wylądowała na miękkiej jeszcze szczęce. Ale jestem jak policjant na meczu podwyższonego ryzyka. Świdruję wzrokiem trybuny, bacznie się towarzystwu przyglądam ale interwencje zostawiam sobie jako środek ostateczny.

A oni żyją ze sobą i wciąż się obwąchują. Czasem wchodzą sobie w drogę innym razem obchodzą szerokim łukiem. Uczą się słów: NIE, ZOSTAW MNIE, CHCE BYĆ SAM, NIE PRZESZKADZAJ , ale także PRZEPRASZAM CIĘ. Uczą się wzajemnego szacunku i szacunku do własnych potrzeb. Oczywiście, czasem przeciągają strunę, sprawdzają granice wytrzymałości nie tylko na ton ale także poziom decybeli i jasne jest, że ziemia wtedy drży, wieje wicher a słowa lodem skuć potrafią. Człowiekowi wtedy wydaje się, że wszystko jak "krew w piach" (krew od razu).

Ale zdarza się i tak, że chwytają wszystko w lot jak prymusi, sprzężenie zwrotne działa jak ta lala a ojciec nabiera pewności, że proces edukacji braterskiej zbliża się do końca. No właśnie. NABIERA (się).

Ten proces się nigdy nie skończy. Zawsze będzie coś do zrobienia, do wyjaśnienia, do nauczenia. Ale niech zaczną już dziś a w zasadzie niech nie przestają pokonywać kolejnych stopni wtajemniczenia braterskiej więzi. Braterstwa krwi.

poniedziałek, 26 lutego 2018

Guliwer i igrzyska.


No i po igrzyskach. Pora wziąć głęboki oddech i wrócić do siebie sprzed dwóch tygodni. Ostatnio nic nie nie było na swoim miejscu - ani godziny spania, ani czuwania, ani aktywności, ani relaksu, ani jedzenia ani picia, bycia i życia. Mój biologiczny zegar przestawiony przez niewidzialną koreańską dłoń pędził w takim tempie, że zwyczajnie nie mogłem za nim nadążyć. I chyba wciąż się późnię....

Nocny dyżur rozpoczynał się dwadzieścia minut po północy a kończył przed 9 rano. Robiłem co mogłem by go przesiedzieć, przegadać, przespacerować, przejeść a nade wszystko przetrwać. Jeden taki nocny wypad do Korei mój zaprawiony w telewizyjnym surwiwalu organizm był w stanie pokonać z marszu. Drugi - dwa dni później - też. Przy trzecim - po kolejnych 48 godzinach - zaczął nieśmiało pytać - dlaczego? - Po czwartym się obraził, po piątym - zirytowany do szpiku kości odłączył uczucia zostawiając łaskawie działające na 50 procent funkcje życiowe. Nieźle więc widziam, przyzwoicie słyszałem, węch mnie nie opuścił, reagowałem na zimne i gorące ale co
czułem - tego nie wiem. A raczej nie pamiętam.

Pamiętam za to, że z Brzdącem potrafiłem nie rozmawiać prawie 3 dni bo tak się jakoś mijaliśmy. Odnajdywałem tylko jego małe, skulone ciałko ukryte pod kołdrą gdy wychodziłem bladym świtem. Słysząc równy, cichy oddech zerkałem na dłonie ściskające bezimiennego pieska z Ikei. Wiedziałem, że za 18 godzin wrócę i nakryję go tą samą kołdrą i pomogę pieskowi - jeśli zaliczy lot na podłogę - odnaleźć drogę z powrotem na poduszkę.

Pamiętam strzępki rozmów z Starszym Bratem - ale o czym...? Muzyce, jakiejś aplikacji, książce, szkole? Pewnie tak... Wiem, że kiedy chciał żebym został jeszcze chwilę - marzyłem by się położyć. A kiedy chciałem pogadać On myślał o śnie. Wygląda więc na to, że i nasze drogi podczas igrzysk częściej się omijały niż przecinały. 

Ale już po igrzyskach i tatuś wraca na dobre. Z jednym oczkiem przymkniętym ze zmęczenia, z prawą nóżką lekko kulawą od wczesnego wstawania ale wraca gotów nadrabiać wszelkie zaległości - książkowe, filmowe, animacyjne. Tyle, że takie powroty po dłuższej (nie)obecności można porównać do odwiedzin Guliwera w domu liliputów. Bo nie ma szans by taki wielkolud mimo najszczerszych chęci na coś nie nadepnął, czegoś innego nie ominął, nie poczuł, nie zrozumiał a w najlepszym przypadku czegoś nie potłukł. Ot taka duża niezdara. 

Wygaszenie olimpijskiego znicza przyjąłem więc z żalem - bo nie lubię jak coś dobrego tak szybko się kończy, ale też z ulgą - bo było mi to potrzebne. By nie zwariować, by trzymać bose stopy na twardej, zimnej ziemi i nie odlecieć. Dam sobie trochę czasu by zatęsknić na powrót za igrzyskami ale na razie spróbuję wetknąć głowę do domu tak by nie nabić sobie guza. Jak Guliwer.


poniedziałek, 23 października 2017

Szukam klucza.


Szukam klucza do dwunastolatka. Ktoś wie gdzie go znajdę? Ktoś wie gdzie on jest? Nie jestem głupi, wiem, że nie kupię go ani w hipermarkecie ani na pchlim targu. Może zwyczajnie takie klucze już się skończyły a może nigdy nie były w sprzedaży. Nie ma sensu go też pożyczać a ten, który próbował przekazać mi ojciec od dawna do tego zamka nie pasuje.

Dorabianie nie wchodzi w grę, choć wybór u ślusarza ogromny. Wytrych też nie pomoże bo jak się złamie to zablokuje zamek na dobre. Potrzebny mi klucz prawdziwy. Jedyny. Taki na szyję żeby nie zgubić. Taki na zawsze. Tylko mój.

Chcę nim otworzyć drzwi na których od jakiegoś czasu wisi kartka: 


SEKRETY, UCZUCIA, OBAWY, RADOŚCI. NIE WCHODZIĆ!

Obiecuję, że jak wejdę - nie zabawię długo. Tylko się troszkę rozejrzę. Może jeszcze zdążę zrobić zdjęcie - bo na pewno nie zdołam zapamiętać wszystkiego. Ale będę mądrzejszy. Coś może w końcu zrozumiem. Pojmę coś. Oświeci mnie i krzyknę EUREKA! I wtedy stworzę plan taki, który zadziała bo te wszystkie do tej pory to....szkoda gadać.

Klucz ukryty w ostrzeżeniach i karach guzik dał choć lista konsekwencji długa i prawie niewyczerpana. Tyle, że człowiek łapie się w pewnym momencie na tym, że stoi przy drzwiach do dziecięcego  pokoju z łomem gotowy roznieść je w drzazgi. I wtedy wie, że to początek końca.

Bycie kumplem dwunastolatka to narażenie się na śmieszność i bywa mało wiarygodne a postawa  surowego ojca nie jest w mojej naturze. Zabawa w policjanta i złodzieja nigdy mnie nie bawiła a brania na litość nie umiem sobie wyobrazić. 

Gdzie jest klucz? A może go zgubiłem i nigdy nie znajdę? A może znajdę za dziesięć lat, dwadzieścia? A może mój syn wręczy mi go osobiście, a  może wyśle do paczkomatu, a może  położy pod choinką? A może wsunie do trumny....

Do niedawna myślałem, że kluczem do własnego dziecka jest słowo. Może nawet kilka - poproszę, słucham, no powiedz, jestem. Ale one działały tylko przez chwilę.....parę lat tylko. Od jakiegoś czasu niczego już nie otwierają. Może padają za rzadko? Albo... za głośno?  Wiem tylko, że kiedy nie działały to potem po cichu, intymnie nie padały prawie wcale. Rosły tylko decybele. Rosły tak, że aż przerosły.

Może klucz jest w ciszy?

W nic nie mówieniu?

A może w zatrzymaniu?  Spokojnym spojrzeniu?

Pewnie w miłości. Cierpliwości. Uważności.

Obecności.

Łatwo pomyśleć i powiedzieć. Trudno znaleźć.

Klucz.

piątek, 15 września 2017

Klapki na oczach.



Obiad był naprawdę smaczny. Klasyka: kotlecik, ziemniaczki, mizeria. Wszystko w idealnych proporcjach, świeże i ciepłe. Takie akurat. Z miłym uczuciem sytości zebrałem talerze i odstawiłem do kuchni. Zmywarka może chwilę poczekać przed ponownym włączeniem. Kiedy skierowałem się na sofę by "wszystko się w brzuszku ułożyło" usłyszałem nieśmiało zadane pytanie Brzdąca.

- Możemy coś słodkiego?
- Co takiego? - zdziwiłem się.
- Coś słodkiego. Możemy? - pytanie wróciło
- Przecież dopiero był obiad.
- No i?
- No i.....- zawahałem się - to nie czas na deser.
- Dlaczego?
- Bo za wcześnie.
- Dlaczego?
- Bo nie je się deseru tak....od razu po obiedzie.
- Dlaczego? - drażni się ze mną kurde czy nie rozumie.
- Bo się nie je - warknąłem.

Potem też było klasycznie. Poleciała łezka, padło przykre słowo, które wróciło ze zdwojoną siłą. Ruszyła lawina złych emocji.

Stanąłem w kuchni chowając się za lodówką. Przeczekać? Uciec? Co robić?

- Dlaczego nie mogą zjeść nic słodkiego? - pytanie od Lepszej Połowy może było i ciche ale na pewno nie nieśmiałe.
- Bo deseru nie je się tak od razu po obiedzie - trzymałem się wyznaczonej wcześniej jedynej słusznej linii.
- A kiedy się je? - zepchnęła mnie na liny.
- Później?
- Kiedy jest później? - posłała mnie na deski.
- Nie wiem, ale nie tak od razu.
- Dlaczego?
- Dobra! Niech zjedzą! Proszę! Ja nic nie wiem, nie znam się! - histeryk rzucił ręcznik. Nokaut!

I zjedli. I na pewno im smakowało.

Chciałem dobrze czy chciałem po swojemu?  - dopadło mnie kilka dni później. Odpowiedź była zawstydzająca. W jej znalezieniu pomogła inna historia.

Na rysunku w książce pierwszoklasisty trzeba było odróżnić przyrodę nieożywioną od ożywionej i tą drugą pomalować na odpowiednie kolory. Sprawna ręka Brzdąca naniosła brąz na pień drzewa i zieleń na trawę. Płatki kwiatów stały się żółte podobnie jak słońce. Tylko chmury zostały jakieś takie nie pomalowane.

- Zapomniałeś pomalować chmurki?
- Nie - odpowiedział.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Ale przecież na rysunku są białe....
- Ale przecież są białe - powtórzył.
- A powinny być niebieskie.....zawsze były.
- Ale przecież są białe.
- Pani może uznać, że nie zaliczyłeś chmurek do przyrody ożywionej - skąd ten upór u dorosłego....?
- Ale przecież są białe - skąd ten upór u dziecka?
- Pomaluj na niebiesko.

I pomalował patrząc prosto w oczy dorosłego i mrucząc prowokująco "maluję chmury na niebiesko choć przecież są białe".....I miał rację. Ale na wycofanie było już za późno. Chociaż nie. Raczej nikt nie wpadł na to by się wycofać. Zadziałał mechanizm DWL czyli Dorosły Wie Lepiej.

Intencje? Może i szlachetne i na pewno trzymające się norm - i społecznych i zawartych w rodzinnej tradycji, ale czy mądre? Często nie ma czasu by się nad tym dobrze zastanowić. Liczy się efekt. Deser kiedy powiem bo wiem lepiej kiedy jeść ( może kiedyś ktoś mi wyznaczał słodką chwilę?). Kolor chmurki jaki zaproponuję (bo "CO POWIE PANI?" )

Idiotyzm.

Nieświadomie co jakiś czas próbuję zdusić w małym człowieku umiejętność samodzielnego myślenia i działania dostosowując go do świata pełnego ludzi upartych i omylnych. Takich jak ja. Z klapkami na oczach.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Męski wypad.


Szczerze mówiąc byłem pełen obaw. Dawno( może nawet nigdy) nie spędziłem z chłopakami trzech dni w dzikim terenie, zdany wyłącznie na siebie. Własną wytrzymałość fizyczną, cierpliwość i pomysłowość. Zastanawiało mnie czy potrafię skupić ich uwagę, zdobyć przychylność, nakłonić do posłuszeństwa i jednocześnie spędzić miło, w miarę bezstresowo czas przy okazji dając im i sobie szansę na przeżycie męskiej przygody.

Ale marzyłem o tym, a jak wiadomo marzenia potrafią przełamać i strach, i niepewność.
Zapakowaliśmy więc sakwy po brzegi, zabraliśmy stary, dwunastoletni maleńki namiocik, który już wkrótce miał się okazać za krótki, za wąski i za niski, wcisnęliśmy plecaki na plecy, poczuliśmy na tyłkach twardość siodełek i ruszyliśmy każdy na swoich dwóch kółkach w nieznane.

No dobrze....przesadziłem.
W dobrze znane tereny, ale nieznane i odkrywane dla nas samych emocje.

Na trasę Męskiej Wyprawy wybrałem rowerowy szlak z Gdyni na Hel. Oczywiście do Trójmiasta dotarliśmy pociągiem objuczeni jak osły. Na własnych plecach przekonałem się jak bardzo brakuje na dworcu kolejowym windy czy chociażby kładki, którą można by przeprowadzić rower. Ale czego się nie robi dla Małych Facetów. Podróży pociągiem obawiałem się chyba najbardziej bo jest długa, monotonna i nudna. Szybko się jednak okazało, ze można ją przejeść, przespać, przegadać i przegrać. Jeśli chodzi o to ostatnie to Brzdąc przekonał się na własnej skórze jak brutalna jest gra w Makao i choć pewnie wcale tego nie planował hartował się jak prawdziwa stal. Po usłyszeniu 17 razy od Starszego Brata i 117 od Brzdąca pytania "kiedy będziemy" mogłem w końcu powiedzieć "już jesteśmy".

Szlak okazał się strzałem w dziesiątkę. Droga jest naprawdę piękna, malownicza, zróżnicowana krajobrazowo i dla początkujących podróżników niezbyt trudna. Kiedy studiowałem mapę w domu wydawało mi się, że pierwszy nocleg na kempingu powinniśmy zrobić w Chałupach, ale szybko się okazało, że to mrzonki. Po pierwsze: Gdynię od Chałup dzieli około 60 kilometrów a po drugie nie przewidziałem tylu postojów....

Na siku, na kupę, na zdjęcie, na picie, na kanapkę, na siku, na pizzę, na odpoczynek, na kabanosa, na siku, na odpoczynek, na zdjęcie, na sprzeczkę, na siku....Cud, że w tym tempie przejechaliśmy aż 40 kilometrów.

Nie forsowałem tempa, nie cisnąłem. Przyglądałem się jak jedynie reagują. Zerkałem na twarze dwóch dzielnych Podróżników doszukując się jakiegoś komunikatu. Są bardziej zmęczeni czy zadowoleni? Stawiają czoło wyzwaniu czy mają ochotę rzucić rower i zażądać noclegu tu i teraz? Czy w tych oczach widać szczęście i spełnienie czy raczej błyskawice?

Z uczuciem ulgi dojechaliśmy do Pucka. Rozbiliśmy namiot na skromnym, ale czystym i bardzo przyjaznym polu namiotowym miejscowego ośrodka sportu. I kiedy marzyłem już tylko o pysznej kolacji i słodkim śnie Brzdąc i Starszy Brat wyciągnęli mnie....na rowery!!!!!
- Co proszę? Nie macie dość? - pytałem totalnie zaskoczony.
- Nie - odpowiedzieli zgodnie i chwilę później śmigali po promenadzie.

Ale tyłki bolały nas wszystkich. Od tego uciec się nie dało. Mięśnie też już były zmęczone, a poziom tolerancji na przeciwności losu zdecydowanie zmalał. Przekonałem się o tym następnego dnia gdy Starszy Brat kilka razy mruknął pod nosem, że "zupełnie niepotrzebnie zabraliśmy na męski wypad kogoś, kto jest mały i nie daje sobie rady w trudnym terenie", za co usłyszał uprzejmą prośbę od Brzdąca żeby się "zamknął".

Wyjaśniałem, rozmawiałem, tłumaczyłem, uspokajałem, łagodziłem najlepiej jak umiałem mając jednocześnie świadomość, że wszystkiego nie wyjaśnię, nie wytłumaczę i nie załagodzę. Ale przynajmniej sumienie miałem czyste bo spróbowałem.

Poza tym zdecydowanie częściej zawierali ze sobą sojusze niż toczyli wojny. Jednoczył ich cel - na przykład lody albo jakaś atrakcja. I wtedy właśnie okazało się jak dobrze czasem czegoś nie usłyszeć. Bo kiedy nie słyszysz to nie reagujesz. A kiedy nie reagujesz to nie musisz niczego wyjaśniać. A jak nie wyjaśniasz to nie trzeba szukać żadnych argumentów. A więc zdecydowanie bardziej opłaca się nie słyszeć niż słyszeć. To zaoszczędza wiele czasu i energii.
Przykład? We Władysławowie mijamy tor gokardowy.

- Tato, możemy pojeździć - słyszę głos Starszego Brata choć oficjalnie go oczywiście go nie słyszę. Nie reaguję.

- Tato, możemy? - to z kolei Brzdąc.

Ja - cisza.

Przejeżdżamy, zostawiamy tor za plecami, temat zniknął. Oczywiście to działa wyłącznie w jedną stronę, głuchoniemy mogę być tylko ja. Chłopaki ze słuchem mają wszystko w porządku.

Kiedy usłyszeli, że idziemy nad morze - byli zachwyceni, choć tylko w połowie. Brzdąc w kilka sekund pozbył się całego ubrania, wciągnął piorunem kąpielówki i pobiegł szukać muszelek. Starszy Brat w tym czasie usiadł posępnie na drewnianej ławeczce i oznajmił, że nigdzie się nie wybiera. Nie namawiałem. Wiedziałem, że to nie ma sensu. Uporu nastolatka nie złamie żaden argument tylko czas. Z żalem zostawiłem Go na tej samotnej ławce a sam rozłożyłem koc i poszedłem dotrzymać towarzystwa Brzdącowi, który stawiał pierwsze kroki w rześkich falach Bałtyku. Skakał, piszczał, biegał wzdłuż brzegu jak szczeniak. Kiedy pstrykałem mu zdjęcia dostrzegłem, że Starszy Brat zmienia krótkie spodnie na kąpielówki. Po chwili podobnie jak brat skakał, krzyczał i zanurzał się w słonej rzucając wyzwania Neptunowi.

I ten obrazek zapamiętam na długo.

Podobnie jak ostatni odcinek podróży z Jastarni na Hel gdy złapał nas potworny deszcz. Przemoczony do suchej nitki chciałem go przeczekać pod dachem co wiązało się z ryzykiem, że nie dotrzemy do Helu na czas czyli do momentu odjazdu pociągu. Nie chcieli o tym słyszeć. Padło kategoryczne NIE. Chcieli jechać, chcieli osiągnąć cel bo wiedzieli, że dzieli ich tylko 12 kilometrów.

I dali radę. Cholera, wytrzymali. Dojechali. Udało im się.

Spełnieni i zadowoleni z błyskiem w oku stanęliśmy do wspólnego zdjęcia.

- Mogę się wyrazić? - zapytał Brzdąc.

- Tak? - ale więcej w tym słowie było obawy niż zgody.

- Kurwa, ale pojechaliśmy - rzucił szybciutko nie dostrzegając mojej bladej twarzy na której
zaskoczenie mieszało się z rozbawieniem.

Nie wiem skąd on zna takie słowa, ale trzeba przyznać, że miał rację.