Siedzę przed
pustym ekranem komputera i mam pustkę w głowie. Może nie do końca pustkę, bo to
mimo wszystko brzmi fatalnie, ale nie wiem od czego zacząć.
To może od
przerwy? Ile lat od ostatniego wpisu? Cztery, pięć? Czy to ważne ile konkretnie?
Nie, nieważne. Ważny był powód.
Zmiana.
Przemiana.
Rewolucja.
Zdobyłem się
na nią i nie żałuję, choć koszty były przytłaczające. Nie tak łatwo wywrócić
świat do góry nogami i na tych nogach znowu stanąć. Złapać równowagę. Na nowo.
Ja to ja,
ale Oni…Starszy Brat i Brzdąc, który Brzdącem dawno już być przestał ale na
potrzeby tego odkurzonego bloga nadal nim będzie. Bo jestem sentymentalny i kropka.
No więc,
największe koszty ponieśli właśnie Oni. Przez te długie miesiące poturbowani,
zrozpaczeni, zawiedzeni, zdezorientowani, zbuntowani, zamknięci, uwikłani i
zwyczajnie, po dziecięcemu smutni.
Było naprawdę
poważnie, na serio i bynajmniej nie do śmiechu. Nikomu.
Kiedy dorosły
człowiek bierze się za swoje życie, mocuje się przy okazji z zżerającym od
środka, wyniszczającym i paraliżującym strachem. Każda decyzja może ranić, każda,
to co skomplikowane, skomplikować jeszcze mocniej i prawie każda jest zarzewiem
konfliktu. Pojawiają się więc miliony ton przytłaczających wątpliwości, setki
tysięcy prostych i skomplikowanych pytań bez odpowiedzi, i tysiące rozterek. A wskazówek „jak żyć” nie ma. Zero. Nic.
Gdy dorosły
człowiek się rozchodzi, rozstaje, idzie własną drogą, okazuje się, że wiek to
rzeczywiście tylko cyfry. Nie idzie za nim żadna nabyta w sposób czynny lub
bierny, mądrość życiowa. Nie w tym przypadku. Dorosły człowiek improwizuje, co
wychodzi raz lepiej raz gorzej, ale mimo niesprzyjających okoliczności statek o
nazwie „zmiana” jakoś płynie. Czasem „całą naprzód” czasem dryfując, czasem halsówką
pod wiatr ale finalnie obranego kursu się trzyma.
Bo dorosły
sobie poradzi. Jakoś się uspokoi, wyciszy, sobie wszystko ładnie pięknie wytłumaczy,
albo skupi się na sporcie lub pracy a w najgorszym przypadku się znieczuli, raz
czy drugi.
Zawsze może
sobie jeszcze powiedzieć „jakoś to będzie”. A jak na to nie wpadnie to te wypełnione
mądrością niezmierzoną, słowa usłyszy od innych dorosłych. Albo jeszcze:
Nie martw
się. Ułoży się. Żyj.
Od wyboru do
koloru. Gładkie rady na chropowatej codzienności. Nie, dziękuję.
Bo są
jeszcze Oni. Albo PRZEDE WSZYSTKIM ONI.
Zagubieni
przez długie miesiące w labiryncie, którego mieli prawo nie rozgryźć, nie
pojąć, nie rozkminić. Mający poczucie zignorowania ich elementarnych potrzeb –
bezpieczeństwa, stabilizacji, miłości. Zapewniani o tym co z prawdą się mijało –
że „wszystko będzie dobrze”, gdy dla nich dobrze być nie mogło. I nie było. Pełni
niezmierzonego lęku o to co dalej? Jak dalej? Z kim dalej?
Mimo
wyostrzonych zmysłów gotowych by reagować niczym straż pożarna 24/7, nie
wszystkie pożary udało się ugasić. Gryzący zapach spalonego zaufania do mnie, taty,
czuję do dzisiaj. „Tata na wszystkie lata” – taki miałem być… I taki chcę być i
będę, choć ONI wyobrażali sobie to mimo wszystko „trochę” inaczej.
Nie wszystko
udało mi się IM wytłumaczyć i wyjaśnić, a na pewno nie od razu. Trzeba ten
proces oswajania i uczenia nowej rzeczywistości rozłożyć na tygodnie, miesiące,
lata, bez żadnej gwarancji, że, uda się zapracować na ICH zaufanie na nowo. Czas jest tu nie do przecenienia. Czas
i obecność. Czas, obecność i otwartość.
Nie mam złudzeń,
że robota została skończona, bo tak po prawdzie ona nigdy się nie skończy. Ale ten
miażdżący strach zastąpiła życzliwa rozmowa a nawarstwiające się obawy zostały
wyparte przez wzajemne zrozumienie. A to już coś.
Nowy
rozdział otwarty.