Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.
poniedziałek, 23 października 2017
Szukam klucza.
Szukam klucza do dwunastolatka. Ktoś wie gdzie go znajdę? Ktoś wie gdzie on jest? Nie jestem głupi, wiem, że nie kupię go ani w hipermarkecie ani na pchlim targu. Może zwyczajnie takie klucze już się skończyły a może nigdy nie były w sprzedaży. Nie ma sensu go też pożyczać a ten, który próbował przekazać mi ojciec od dawna do tego zamka nie pasuje.
Dorabianie nie wchodzi w grę, choć wybór u ślusarza ogromny. Wytrych też nie pomoże bo jak się złamie to zablokuje zamek na dobre. Potrzebny mi klucz prawdziwy. Jedyny. Taki na szyję żeby nie zgubić. Taki na zawsze. Tylko mój.
Chcę nim otworzyć drzwi na których od jakiegoś czasu wisi kartka:
SEKRETY, UCZUCIA, OBAWY, RADOŚCI. NIE WCHODZIĆ!
Obiecuję, że jak wejdę - nie zabawię długo. Tylko się troszkę rozejrzę. Może jeszcze zdążę zrobić zdjęcie - bo na pewno nie zdołam zapamiętać wszystkiego. Ale będę mądrzejszy. Coś może w końcu zrozumiem. Pojmę coś. Oświeci mnie i krzyknę EUREKA! I wtedy stworzę plan taki, który zadziała bo te wszystkie do tej pory to....szkoda gadać.
Klucz ukryty w ostrzeżeniach i karach guzik dał choć lista konsekwencji długa i prawie niewyczerpana. Tyle, że człowiek łapie się w pewnym momencie na tym, że stoi przy drzwiach do dziecięcego pokoju z łomem gotowy roznieść je w drzazgi. I wtedy wie, że to początek końca.
Bycie kumplem dwunastolatka to narażenie się na śmieszność i bywa mało wiarygodne a postawa surowego ojca nie jest w mojej naturze. Zabawa w policjanta i złodzieja nigdy mnie nie bawiła a brania na litość nie umiem sobie wyobrazić.
Gdzie jest klucz? A może go zgubiłem i nigdy nie znajdę? A może znajdę za dziesięć lat, dwadzieścia? A może mój syn wręczy mi go osobiście, a może wyśle do paczkomatu, a może położy pod choinką? A może wsunie do trumny....
Do niedawna myślałem, że kluczem do własnego dziecka jest słowo. Może nawet kilka - poproszę, słucham, no powiedz, jestem. Ale one działały tylko przez chwilę.....parę lat tylko. Od jakiegoś czasu niczego już nie otwierają. Może padają za rzadko? Albo... za głośno? Wiem tylko, że kiedy nie działały to potem po cichu, intymnie nie padały prawie wcale. Rosły tylko decybele. Rosły tak, że aż przerosły.
Może klucz jest w ciszy?
W nic nie mówieniu?
A może w zatrzymaniu? Spokojnym spojrzeniu?
Pewnie w miłości. Cierpliwości. Uważności.
Obecności.
Łatwo pomyśleć i powiedzieć. Trudno znaleźć.
Klucz.
piątek, 15 września 2017
Klapki na oczach.
Obiad był naprawdę smaczny. Klasyka: kotlecik, ziemniaczki,
mizeria. Wszystko w idealnych proporcjach, świeże i ciepłe. Takie akurat. Z
miłym uczuciem sytości zebrałem talerze i odstawiłem do kuchni. Zmywarka może
chwilę poczekać przed ponownym włączeniem. Kiedy skierowałem się na sofę by
"wszystko się w brzuszku ułożyło" usłyszałem nieśmiało zadane pytanie
Brzdąca.
- Możemy coś słodkiego?
- Co takiego? - zdziwiłem się.
- Coś słodkiego. Możemy? - pytanie wróciło
- Przecież dopiero był obiad.
- No i?
- No i.....- zawahałem się - to nie czas na deser.
- Dlaczego?
- Bo za wcześnie.
- Dlaczego?
- Bo nie je się deseru tak....od razu po obiedzie.
- Dlaczego? - drażni się ze mną kurde czy nie rozumie.
- Bo się nie je - warknąłem.
Potem też było klasycznie. Poleciała łezka, padło przykre
słowo, które wróciło ze zdwojoną siłą. Ruszyła lawina złych emocji.
Stanąłem w kuchni chowając się za lodówką. Przeczekać?
Uciec? Co robić?
- Dlaczego nie mogą zjeść nic słodkiego? - pytanie od
Lepszej Połowy może było i ciche ale na pewno nie nieśmiałe.
- Bo deseru nie je się tak od razu po obiedzie - trzymałem
się wyznaczonej wcześniej jedynej słusznej linii.
- A kiedy się je? - zepchnęła mnie na liny.
- Później?
- Kiedy jest później? - posłała mnie na deski.
- Nie wiem, ale nie tak od razu.
- Dlaczego?
- Dobra! Niech zjedzą! Proszę! Ja nic nie wiem, nie znam
się! - histeryk rzucił ręcznik. Nokaut!
I zjedli. I na pewno im smakowało.
Chciałem dobrze czy chciałem po swojemu? - dopadło mnie kilka dni później. Odpowiedź
była zawstydzająca. W jej znalezieniu pomogła inna historia.
Na rysunku w książce pierwszoklasisty trzeba było odróżnić
przyrodę nieożywioną od ożywionej i tą drugą pomalować na odpowiednie kolory.
Sprawna ręka Brzdąca naniosła brąz na pień drzewa i zieleń na trawę. Płatki
kwiatów stały się żółte podobnie jak słońce. Tylko chmury zostały jakieś takie
nie pomalowane.
- Zapomniałeś pomalować chmurki?
- Nie - odpowiedział.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Ale przecież na rysunku są białe....
- Ale przecież są białe - powtórzył.
- A powinny być niebieskie.....zawsze były.
- Ale przecież są białe.
- Pani może uznać, że nie zaliczyłeś chmurek do przyrody
ożywionej - skąd ten upór u dorosłego....?
- Ale przecież są białe - skąd ten upór u dziecka?
- Pomaluj na niebiesko.
I pomalował patrząc prosto w oczy dorosłego i mrucząc
prowokująco "maluję chmury na niebiesko choć przecież są białe".....I
miał rację. Ale na wycofanie było już za późno. Chociaż nie. Raczej nikt nie wpadł
na to by się wycofać. Zadziałał mechanizm DWL czyli Dorosły Wie Lepiej.
Intencje? Może i szlachetne i na pewno trzymające się norm -
i społecznych i zawartych w rodzinnej tradycji, ale czy mądre? Często nie ma
czasu by się nad tym dobrze zastanowić. Liczy się efekt. Deser kiedy powiem bo
wiem lepiej kiedy jeść ( może kiedyś ktoś mi wyznaczał słodką chwilę?). Kolor
chmurki jaki zaproponuję (bo "CO POWIE PANI?" )
Idiotyzm.
Nieświadomie co jakiś czas próbuję zdusić w małym człowieku umiejętność
samodzielnego myślenia i działania dostosowując go do świata pełnego ludzi upartych
i omylnych. Takich jak ja. Z klapkami na oczach.
poniedziałek, 10 lipca 2017
Męski wypad.
Szczerze mówiąc byłem pełen obaw. Dawno( może nawet nigdy) nie spędziłem z chłopakami trzech dni w dzikim terenie, zdany wyłącznie na siebie. Własną wytrzymałość fizyczną, cierpliwość i pomysłowość. Zastanawiało mnie czy potrafię skupić ich uwagę, zdobyć przychylność, nakłonić do posłuszeństwa i jednocześnie spędzić miło, w miarę bezstresowo czas przy okazji dając im i sobie szansę na przeżycie męskiej przygody.
Ale marzyłem o tym, a jak wiadomo marzenia potrafią przełamać i strach, i niepewność.
Zapakowaliśmy więc sakwy po brzegi, zabraliśmy stary, dwunastoletni maleńki namiocik, który już wkrótce miał się okazać za krótki, za wąski i za niski, wcisnęliśmy plecaki na plecy, poczuliśmy na tyłkach twardość siodełek i ruszyliśmy każdy na swoich dwóch kółkach w nieznane.
No dobrze....przesadziłem.
W dobrze znane tereny, ale nieznane i odkrywane dla nas samych emocje.
Na trasę Męskiej Wyprawy wybrałem rowerowy szlak z Gdyni na Hel. Oczywiście do Trójmiasta dotarliśmy pociągiem objuczeni jak osły. Na własnych plecach przekonałem się jak bardzo brakuje na dworcu kolejowym windy czy chociażby kładki, którą można by przeprowadzić rower. Ale czego się nie robi dla Małych Facetów. Podróży pociągiem obawiałem się chyba najbardziej bo jest długa, monotonna i nudna. Szybko się jednak okazało, ze można ją przejeść, przespać, przegadać i przegrać. Jeśli chodzi o to ostatnie to Brzdąc przekonał się na własnej skórze jak brutalna jest gra w Makao i choć pewnie wcale tego nie planował hartował się jak prawdziwa stal. Po usłyszeniu 17 razy od Starszego Brata i 117 od Brzdąca pytania "kiedy będziemy" mogłem w końcu powiedzieć "już jesteśmy".
Szlak okazał się strzałem w dziesiątkę. Droga jest naprawdę piękna, malownicza, zróżnicowana krajobrazowo i dla początkujących podróżników niezbyt trudna. Kiedy studiowałem mapę w domu wydawało mi się, że pierwszy nocleg na kempingu powinniśmy zrobić w Chałupach, ale szybko się okazało, że to mrzonki. Po pierwsze: Gdynię od Chałup dzieli około 60 kilometrów a po drugie nie przewidziałem tylu postojów....
Na siku, na kupę, na zdjęcie, na picie, na kanapkę, na siku, na pizzę, na odpoczynek, na kabanosa, na siku, na odpoczynek, na zdjęcie, na sprzeczkę, na siku....Cud, że w tym tempie przejechaliśmy aż 40 kilometrów.
Nie forsowałem tempa, nie cisnąłem. Przyglądałem się jak jedynie reagują. Zerkałem na twarze dwóch dzielnych Podróżników doszukując się jakiegoś komunikatu. Są bardziej zmęczeni czy zadowoleni? Stawiają czoło wyzwaniu czy mają ochotę rzucić rower i zażądać noclegu tu i teraz? Czy w tych oczach widać szczęście i spełnienie czy raczej błyskawice?
Z uczuciem ulgi dojechaliśmy do Pucka. Rozbiliśmy namiot na skromnym, ale czystym i bardzo przyjaznym polu namiotowym miejscowego ośrodka sportu. I kiedy marzyłem już tylko o pysznej kolacji i słodkim śnie Brzdąc i Starszy Brat wyciągnęli mnie....na rowery!!!!!
- Co proszę? Nie macie dość? - pytałem totalnie zaskoczony.
- Nie - odpowiedzieli zgodnie i chwilę później śmigali po promenadzie.
Ale tyłki bolały nas wszystkich. Od tego uciec się nie dało. Mięśnie też już były zmęczone, a poziom tolerancji na przeciwności losu zdecydowanie zmalał. Przekonałem się o tym następnego dnia gdy Starszy Brat kilka razy mruknął pod nosem, że "zupełnie niepotrzebnie zabraliśmy na męski wypad kogoś, kto jest mały i nie daje sobie rady w trudnym terenie", za co usłyszał uprzejmą prośbę od Brzdąca żeby się "zamknął".
Wyjaśniałem, rozmawiałem, tłumaczyłem, uspokajałem, łagodziłem najlepiej jak umiałem mając jednocześnie świadomość, że wszystkiego nie wyjaśnię, nie wytłumaczę i nie załagodzę. Ale przynajmniej sumienie miałem czyste bo spróbowałem.
Poza tym zdecydowanie częściej zawierali ze sobą sojusze niż toczyli wojny. Jednoczył ich cel - na przykład lody albo jakaś atrakcja. I wtedy właśnie okazało się jak dobrze czasem czegoś nie usłyszeć. Bo kiedy nie słyszysz to nie reagujesz. A kiedy nie reagujesz to nie musisz niczego wyjaśniać. A jak nie wyjaśniasz to nie trzeba szukać żadnych argumentów. A więc zdecydowanie bardziej opłaca się nie słyszeć niż słyszeć. To zaoszczędza wiele czasu i energii.
Przykład? We Władysławowie mijamy tor gokardowy.
- Tato, możemy pojeździć - słyszę głos Starszego Brata choć oficjalnie go oczywiście go nie słyszę. Nie reaguję.
- Tato, możemy? - to z kolei Brzdąc.
Ja - cisza.
Przejeżdżamy, zostawiamy tor za plecami, temat zniknął. Oczywiście to działa wyłącznie w jedną stronę, głuchoniemy mogę być tylko ja. Chłopaki ze słuchem mają wszystko w porządku.
Kiedy usłyszeli, że idziemy nad morze - byli zachwyceni, choć tylko w połowie. Brzdąc w kilka sekund pozbył się całego ubrania, wciągnął piorunem kąpielówki i pobiegł szukać muszelek. Starszy Brat w tym czasie usiadł posępnie na drewnianej ławeczce i oznajmił, że nigdzie się nie wybiera. Nie namawiałem. Wiedziałem, że to nie ma sensu. Uporu nastolatka nie złamie żaden argument tylko czas. Z żalem zostawiłem Go na tej samotnej ławce a sam rozłożyłem koc i poszedłem dotrzymać towarzystwa Brzdącowi, który stawiał pierwsze kroki w rześkich falach Bałtyku. Skakał, piszczał, biegał wzdłuż brzegu jak szczeniak. Kiedy pstrykałem mu zdjęcia dostrzegłem, że Starszy Brat zmienia krótkie spodnie na kąpielówki. Po chwili podobnie jak brat skakał, krzyczał i zanurzał się w słonej rzucając wyzwania Neptunowi.
I ten obrazek zapamiętam na długo.
Podobnie jak ostatni odcinek podróży z Jastarni na Hel gdy złapał nas potworny deszcz. Przemoczony do suchej nitki chciałem go przeczekać pod dachem co wiązało się z ryzykiem, że nie dotrzemy do Helu na czas czyli do momentu odjazdu pociągu. Nie chcieli o tym słyszeć. Padło kategoryczne NIE. Chcieli jechać, chcieli osiągnąć cel bo wiedzieli, że dzieli ich tylko 12 kilometrów.
I dali radę. Cholera, wytrzymali. Dojechali. Udało im się.
Spełnieni i zadowoleni z błyskiem w oku stanęliśmy do wspólnego zdjęcia.
- Mogę się wyrazić? - zapytał Brzdąc.
- Tak? - ale więcej w tym słowie było obawy niż zgody.
- Kurwa, ale pojechaliśmy - rzucił szybciutko nie dostrzegając mojej bladej twarzy na której
zaskoczenie mieszało się z rozbawieniem.
Nie wiem skąd on zna takie słowa, ale trzeba przyznać, że miał rację.
poniedziałek, 1 maja 2017
Równy i równiejszy.
Tak, że tak – pomyślałem sobie kiedy kolejny raz usłyszałem,
że jestem niesprawiedliwy. A słyszę to dość często. Powód zawsze się znajdzie.
Starszy Brat najczęściej zarzuca mi niesprawiedliwość kiedy musi opuścić
wygodną sofę i pomaszerować do swojego pokoju żeby przyjrzeć się bliżej historii
Rzymian, rozmieszczeniu parków narodowych albo zaprzyjaźnić się z angielskimi czasownikami
nieregularnymi. Świat w takich momentach sprzysięga się przeciwko niemu.
Sojusznicy go opuszczają a wrogowie czają się za każdym rogiem. Na ich czele stoi
oczywiście Brzdąc. Jego przedszkolny (jeszcze tylko przez cztery miesiące) wiek
i związany z nim brak obowiązków szkolnych drażni, irytuje i staje się jawnym
powodem wielkiej dziejowej niesprawiedliwości za którą odpowiada rzecz jasna
ojciec bo akurat był pod ręką. Przyłapany, osądzony i skazany. Całe zło to ja.
Ale dla Brzdąca wiek wcale nie jest atutem lecz ciężarem. To
wielki balast od którego nie sposób się uwolnić. Bo przecież jak się ma jedyne
sześć wiosen nie wszystko w telewizji nadaje się dla oczu i uszu a większość
atrakcji jest dla….starszych. Samemu prawie
nigdzie wyjść nie można a kiedy INNI (najczęściej starsi) noszą czapki z
daszkiem wciąż trzeba zakładać „tę zimową”. Czy muszę mówić jak bardzo jest to
NIESPRAWIEDLIWE?
Tłumaczenia, że każdy wiek ma swoje prawa i obowiązki, plusy
i minusy, za a nawet przeciw – nic nie dają. Dwadzieścia cztery godziny na
dobę, siedem dni w tygodniu ( z nielicznymi wyjątkami) jestem pod ostrzałem
artyleryjskim i jedyne co mogę zrobić gdy argumenty rozpryskują się na tysiące
odłamków to mruknąć pod nosem – tak, że tak.
Przyzwyczaiłem się już do tego, że jestem niesprawiedliwy w
obszarze działalności żywieniowej bo dzieląc czekoladę robię to tak, że zawsze
któryś ma większy kawałek a nakładając penne przydzielę dwie rurki więcej jednemu albo drugiemu. Mam
świadomość, że drzemią we mnie rezerwy w dziale kulturalno oświatowym gdyż tu
nie zachowuję odpowiednich, sprawiedliwych proporcji w przydzielaniu minut
przed telewizorem czy tabletem. A poza
tym wciąż popełniam ten same grzechy czytając za dużo jednemu a za mało
łaskocząc drugiego.
Nie słucham tak samo, nie patrzę tak samo, nie kocham tak
samo.
Przecież to nieprawda, prawda?
Nieprawda?
Niestety. Prawda.
Złapałem się na tym kilka dni temu kiedy Brzdąc skarżył się
na bóle brzucha. Bolało mocno trzy dni. Skończyło się lekarzem, badaniami i
diagnozą, że to wirus. Przez cały czas ktoś z nim był. Masował brzuszek,
podawał miętę, rozmawiał, pocieszał i współczuł. Kiedy po bólu nie było już
śladu wirus zaatakował Starszego Brata. Może zrobił to ze zdwojoną siłą, może
się zmutował, fakt, że bolało jak jasna cholera. Też było masowanie, też mięta,
też współczucie. Ale było też oczekiwanie żeby przestało boleć. Już.
Natychmiast. W tej chwili.
Starszy Brat wyczuł
to przez skórę i dopadły mnie słowa – włócznie grotem zimnym zakończone, że nie
ma równych w tym domu, że jedni dostają więcej a inni mniej.
I miał rację. W tym konkretnym przypadku miał Chłopak rację.
Podświadomie odbierałem mu prawo do cierpienia. Bo jest większy.
Pospieszałem. Bo wystarczy.
Cisnąłem i wyczekiwałem powrotu do formy. Bo szkoła.
Strzeliłem się w myślach w szczękę niczym Anthony Joshua Władimira
Kliczkę. Za karę. Padłem na deski lekko zamroczony.
A potem mnie otrzeźwiło. Taki samosąd czasem jest konieczny by widzieć rzeczywistość
ostrzej i wyraźniej. Żeby przyglądać się innym i sobie nieco wnikliwiej i nie
twierdzić, że jak kocham to z automatu jestem sprawiedliwy bo to złuda. Żeby
nie zaniedbać. Nie zapomnieć kto tu jest dla kogo.
Żeby nie gadać bez sensu….tak, że tak.
czwartek, 13 kwietnia 2017
Pstryk.
Widzę dwie rozpromienione, szczęśliwe twarze. Roześmiane, beztroskie oczy patrzą ubawionym wzrokiem wprost w obiektyw. Głowy stykają się kapeluszami. Starszy Brat wybrał sobie żółty, z czarną opaska nabitą co najmniej setką srebrnych ćwieków w kształcie caro. Brzdąc postawił na błękitno - granatowo - szaro - białą kratkę. Poznaję koszulki, z których dawno już obaj wyrośli a w rozchylonych w uśmiechu ustach mogę naliczyć więcej mleczaków niż stałych zębów. Gdzie i kiedy to było? Miejsce pamiętam, rok niestety też.
Nie trzymam przesadnego porządku w zdjęciach bo czas by je chronologicznie poukładać jeszcze nie nadszedł. Do tego służy emerytura. Dziś nie ma co w tym grzebać. I mimo, że wspomniane zdjęcie zainstalowałem sobie jako tapetę wszędzie gdzie to było możliwe bo dzięki niemu czerpię garściami z wakacyjnej energii, to do samych zdjęć zaglądać nie lubię.
Bo właśnie wtedy muszę sobie odpowiedzieć na pytanie gdzie i kiedy to było. Z "gdzie" umiem sobie poradzić bez mrugnięcia okiem z "kiedy" jest znacznie gorzej.
Niedawno - oszukuję sam siebie wiedząc, że minęły lata świetlne. Rok temu? - pytam po cichu choć tak naprawdę przeleciały trzy. Zdjęcia są dla mnie jak słupki na autostradzie - odliczają odległość tyle, że w tym przypadku z przebyty dystans wcale nie cieszy.
Dlatego do zdjęć nie wracam zbyt często i naprawdę nie wiem co nas podkusiło by kilka ścian w domu zamienić w wernisaż pod tytułem " Kiedy to było...".
Masochizm cholerny.
No bo co mi po tym, że zobaczę Starszego Brata zajadającego się czarnym piachem, grającego na mikro perkusji albo śmigającego na plastikowym quadzie? W czym pomoże mi widok Brzdąca pływającego w rękawkach z Zig Zakiem MC Queen'em, albo w stroju Olafa z Krainy Lodu?
Jeden na rowerze, drugi obok choinki. Nad morzem, na głowie, w koronie, przy żłóbku, w przebraniu klauna lub niedźwiadka, z sokiem lub makaronem, z plastrem na czole albo przyklejonym wąsem. I najczęsciej z szerokim szczerym uśmiechem. Koślawe nóżki, pękate brzuszki, śmiały wzrok. To widzę.
I nawet jeśli i ja się nieco uśmiechnę to przez łzy a ja tych łez nie lubię.
Bo takich jak oni wtedy - już nie ma. I nigdy już nie będzie. Nawet nie zdążyłem im się dobrze przyjrzeć a już zniknęli. Jak przechodnie przebiegający przez pasy na migającym zielonym świetle. A byli tylko przez chwilę. Jedną, krótka chwilę. Pstryk i już. Nie ma. Koniec. Pa.
Teraz kiedy są tacy inni, dojrzalsi, mężniejsi, wyżsi i odważniejsi znowu nie jestem w stanie im się przypatrzeć. Posłuchać i poznać. Wsłuchać i zrozumieć. A przecież jutro znowu ich nie będzie. Znowu pojawi się na śniadaniu ktoś inny. Dojrzalszy, wyższy, mądrzejszy.
I żeby było jasne! Na czas się nie złoszczę, zabiegane biedaczysko. Zawsze gdzieś pędzi i raczej się nie spóźnia, ale mógłby cholera zwolnić nieco. Dobra, nie zawsze, nie wszędzie, nie w każdym przypadku ale gdyby to zrobił raz na jakiś czas świat by się nie zawalił. Przeciwnie.
Na wciśnięcie pauzy nie ma co liczyć żaden argument nie zadziała. Siłą człowiek też niczego nie wskóra. Po dobroci tym bardziej. Więc skoro on, czas nic nie zrobi muszę zrobić to ja.
Zrobię więc zdjęcie. A potem drugie, trzecie, siódme, sto siódme i następne, następne i następne. Po nich przyjdą kolejne i następne i następne. Spakuję je w foldery i schowam. Ukryję przed sobą. I zrobię następne. Kolejne. I znowu ukryję. I zatrzymam je dla Starszego Brata i Brzdąca. Wrócą do nich kiedy będą chcieli a ja....kiedy będę gotowy.
Nie trzymam przesadnego porządku w zdjęciach bo czas by je chronologicznie poukładać jeszcze nie nadszedł. Do tego służy emerytura. Dziś nie ma co w tym grzebać. I mimo, że wspomniane zdjęcie zainstalowałem sobie jako tapetę wszędzie gdzie to było możliwe bo dzięki niemu czerpię garściami z wakacyjnej energii, to do samych zdjęć zaglądać nie lubię.
Bo właśnie wtedy muszę sobie odpowiedzieć na pytanie gdzie i kiedy to było. Z "gdzie" umiem sobie poradzić bez mrugnięcia okiem z "kiedy" jest znacznie gorzej.
Niedawno - oszukuję sam siebie wiedząc, że minęły lata świetlne. Rok temu? - pytam po cichu choć tak naprawdę przeleciały trzy. Zdjęcia są dla mnie jak słupki na autostradzie - odliczają odległość tyle, że w tym przypadku z przebyty dystans wcale nie cieszy.
Dlatego do zdjęć nie wracam zbyt często i naprawdę nie wiem co nas podkusiło by kilka ścian w domu zamienić w wernisaż pod tytułem " Kiedy to było...".
Masochizm cholerny.
No bo co mi po tym, że zobaczę Starszego Brata zajadającego się czarnym piachem, grającego na mikro perkusji albo śmigającego na plastikowym quadzie? W czym pomoże mi widok Brzdąca pływającego w rękawkach z Zig Zakiem MC Queen'em, albo w stroju Olafa z Krainy Lodu?
Jeden na rowerze, drugi obok choinki. Nad morzem, na głowie, w koronie, przy żłóbku, w przebraniu klauna lub niedźwiadka, z sokiem lub makaronem, z plastrem na czole albo przyklejonym wąsem. I najczęsciej z szerokim szczerym uśmiechem. Koślawe nóżki, pękate brzuszki, śmiały wzrok. To widzę.
I nawet jeśli i ja się nieco uśmiechnę to przez łzy a ja tych łez nie lubię.
Bo takich jak oni wtedy - już nie ma. I nigdy już nie będzie. Nawet nie zdążyłem im się dobrze przyjrzeć a już zniknęli. Jak przechodnie przebiegający przez pasy na migającym zielonym świetle. A byli tylko przez chwilę. Jedną, krótka chwilę. Pstryk i już. Nie ma. Koniec. Pa.
Teraz kiedy są tacy inni, dojrzalsi, mężniejsi, wyżsi i odważniejsi znowu nie jestem w stanie im się przypatrzeć. Posłuchać i poznać. Wsłuchać i zrozumieć. A przecież jutro znowu ich nie będzie. Znowu pojawi się na śniadaniu ktoś inny. Dojrzalszy, wyższy, mądrzejszy.
I żeby było jasne! Na czas się nie złoszczę, zabiegane biedaczysko. Zawsze gdzieś pędzi i raczej się nie spóźnia, ale mógłby cholera zwolnić nieco. Dobra, nie zawsze, nie wszędzie, nie w każdym przypadku ale gdyby to zrobił raz na jakiś czas świat by się nie zawalił. Przeciwnie.
Na wciśnięcie pauzy nie ma co liczyć żaden argument nie zadziała. Siłą człowiek też niczego nie wskóra. Po dobroci tym bardziej. Więc skoro on, czas nic nie zrobi muszę zrobić to ja.
Zrobię więc zdjęcie. A potem drugie, trzecie, siódme, sto siódme i następne, następne i następne. Po nich przyjdą kolejne i następne i następne. Spakuję je w foldery i schowam. Ukryję przed sobą. I zrobię następne. Kolejne. I znowu ukryję. I zatrzymam je dla Starszego Brata i Brzdąca. Wrócą do nich kiedy będą chcieli a ja....kiedy będę gotowy.
czwartek, 16 marca 2017
A więc wojna.
Najchętniej strącił bym Cię ze schodów. Albo wypchnął z
okna. Miałbym wtedy pewność, że nic z Ciebie nie zostanie.
Ale nie mogę tego zrobić. Za dużo hałasu. Ktoś mógłby usłyszeć
i by się wydało.
To może po cichu zmiażdżyłbym Cię butem albo wrzucił do stawu.
Trzask i nie ma. Plum i przepadłeś.
Może ktoś by uronił łzę, może nawet dwie. Może ktoś by
zadzwonił, ale Ty nie byłbyś w stanie odebrać. Z czasem pamięć o Tobie zatarła
by się jak silniczek w sokowirówce. Przestałbyś być niezbędny i niezastąpiony.
Straciłbyś status duszy towarzystwa. Rzeczywistość by Cię przerosła.
Wiesz, że mam Cię dość prawda? Drażni mnie Twoja permanentna
obecność i kontrola. Wkurza, że wszędzie Cię pełno, że wciąż się napraszasz,
łazisz za NIM, śledzisz każdy jego ruch i wszystko sobie zapisujesz.
Wszystko.
Nic Ci nie umknie a jeśli nawet do błyskawicznie potrafisz sobie
przypomnieć każdy szczegół. Bo pamięć masz dobrą. Doskonałą i szybką. I wciąż
potrafisz ją powiększać. Poza tym wiesz gdzie trzeba szukać. I czego. Zawsze to
wiesz. Wiesz nawet co zrobić żeby ON znalazł to czego w ogóle nie chce, nie
potrzebuje, co spowoduje, że straci równowagę i zapomni jak ją na powrót
złapać. Jesteś mistrzem sabotażu i dywersji. Wujkiem Dobrą Radą i niedoścignionym
wzorem w podsuwaniu wskazówek. A wszystko robisz mimowolnie, od niechcenia, tak
trochę „przy okazji”
Jesteś jak sufler tyle, że Twój jątrzący szept jest nie do
zniesienia. On w niczym nie pomaga tylko wżera się w czaszkę wypalając wrażliwość,
empatię i….niewinność.
Cholerny Barbarzyńco! Nie masz za grosz przyzwoitości.
Uwielbiasz gdy płoną policzki a ciekawość wygrywa ze wstydem. Dla Ciebie tabu nie
istnieje a zakazany owoc był tylko w raju. Łamiesz bariery Pluskwo, przesuwasz
granice, sprawdzasz wytrzymałość i wciąż nie przestajesz szyderczo się
uśmiechać.
Emotikonem.
Jak skończony naiwniak wierzyłem, że wystarczy Ci powiedzieć
PRZESTAŃ tylko raz. Może dwa. Ale nie, Tobie trzeba to powtarzać setki, tysiące
razy a i tak skutek jest żaden. Nauczyłeś bronić się kodami, To, że masz mnie
gdzieś mało mnie obchodzi. Przeżyłem wielu takich typów jak TY, ale, że nie
dbasz o Niego –nie daruję.
Dam Ci nauczkę, skończę z Tobą raz na zawsze, sprawę, że zamilkniesz.
Gwiżdżę na to, że nauczyłeś się samoobrony
- ja też wiem czym jest kod pin i jak go obejść.
Śmiejesz się?
A słyszałeś o ustawieniach fabrycznych? O blokadzie Twoich
kupli z WWW?
Drżyj mizerna, cieniusia, klapkowata, bezprzewodowa pseudokolorowa
puszeczko.
Bój się smartfonie.
To będzie wojna na wyniszczenie.
poniedziałek, 6 lutego 2017
Szelki
Są takie słowa na które reaguje wysypką. Od razu mam czerwone
uszy, spocone ręce, gęsią skórkę, sucho w ustach, język w kołek, sztywne palce
i wielkie oczy.
Trafia szlag, dopada gorączka. wymiotować się chce,
odechciewa wszystkiego. Bunt, sprzeciw, stanowcze NIE.
Całkiem niedawno takim alergenem była życiowa mądrość
przekazywana z pokolenia na pokolenie zamykająca się w krótkim, prostym zdaniu: „Małe dzieci – mały problem, duże
dzieci – duży problem”
Czytelne, przekonujące, prawdziwe – mówił nie jeden mędrzec.
Idiotyzmy, bzdety, pierdoły, głupoty – mówiłem ja.
Dziś wiem, że mędrzec wiedział co mówi. Niestety. I każdy
kto przeszedł drogę od zera do „nastu” lat przyzna mu rację.
Bo maluszki nie tylko robią grzecznie w pieluszki, ale
potrafią przygotować w metrowym jelicie taką kupę, której nie utrzymał by z
tuzin pampersów. Umieją też z precyzją laserowego celownika siknąć prosto w oko.
Lubią sobie dobrze zjeść by potem zdrowo popłakać bo jeszcze głodne albo kolka
jakaś się przyplątała. To te małe. Bo te
duże kiedy już nabędą umiejętność
chodzenia – co zawsze wzbudza szalony zachwyt mamy, taty, babci, dziadka,
cioci, kuzynek i sąsiadek itd potrafią bez skrupułów przyrżnąć w to i owo, zedrzeć kolano, zjeść pająka czy
wypić rozpuszczalnik.
Ale to nic. Nic. Betka. Łatwizna. Żadne wyzwanie. Bo zawsze
można złapać za szelki i przyciągnąć do siebie. Przytulić, przemyć mokrą
chusteczką, dać ciacho albo przykleić plasterek. Maluch nie ucieknie. Nie zrobi
tego bo wie, że w ramionach czy na kolanach mamy czy taty będzie mu najlepiej.
Najlepiej na świecie.
Z tym, który wiek ma już dwucyfrowy sprawa jest inna. On
wie, że najlepiej na świecie będzie mu tam gdzie on wskaże, że mu będzie
najlepiej. Sam wskaże. Samodzielnie.
Znaczy – pomoc jakakolwiek jest zbędna. Plaster („nie plasterek Tatooooo”) sam sobie
przyklei, ciacho może i zje, ale wolałby co innego. I jeśli któremuś z nas
potrzebna jest chusteczka to wyłącznie rodzicom. Żeby otrzeć pot z czoła albo pianę
z ust.
No i zawsze ma coś do powiedzenia.
I zawsze ma kurde rację – nawet gdy jej nie ma.
I zawsze musi mieć ostatnie słowo.
A jak nie nic nie powie to mruknie coś pod
nosem. A jak nie ma odpowiedniego ostatniego
słowa i mruczeć mu się znudziło to minę zrobi. A jak nic z tego nie zrobi to
zamknie się w pokoju i słuchawki na uszy założy, żeby taty i mamy nie słyszeć.
I tego się boje naprawdę. Tych zamkniętych drzwi. Do pokoju i do siebie.
Tych słów odbijających się od ściany, mojego walenia głową w mur bez skutku. Zaryglowania,
którego nie pojmę, niedopuszczenia jakiego nie ścierpię. Ciszy dla mnie –potoku
słów dla kogoś innego – koleżanki, kolegi, facebooka.
Pewnie spróbuję pociągnąć za szelki, raz czy drugi. Może
nawet sto razy pociągnę ufając swojej sile i wierząc, że go przyciągnę. I raczej
mi się uda choć któregoś dnia za szelki trzymać będzie ktoś inny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)