Są takie słowa na które reaguje wysypką. Od razu mam czerwone
uszy, spocone ręce, gęsią skórkę, sucho w ustach, język w kołek, sztywne palce
i wielkie oczy.
Trafia szlag, dopada gorączka. wymiotować się chce,
odechciewa wszystkiego. Bunt, sprzeciw, stanowcze NIE.
Całkiem niedawno takim alergenem była życiowa mądrość
przekazywana z pokolenia na pokolenie zamykająca się w krótkim, prostym zdaniu: „Małe dzieci – mały problem, duże
dzieci – duży problem”
Czytelne, przekonujące, prawdziwe – mówił nie jeden mędrzec.
Idiotyzmy, bzdety, pierdoły, głupoty – mówiłem ja.
Dziś wiem, że mędrzec wiedział co mówi. Niestety. I każdy
kto przeszedł drogę od zera do „nastu” lat przyzna mu rację.
Bo maluszki nie tylko robią grzecznie w pieluszki, ale
potrafią przygotować w metrowym jelicie taką kupę, której nie utrzymał by z
tuzin pampersów. Umieją też z precyzją laserowego celownika siknąć prosto w oko.
Lubią sobie dobrze zjeść by potem zdrowo popłakać bo jeszcze głodne albo kolka
jakaś się przyplątała. To te małe. Bo te
duże kiedy już nabędą umiejętność
chodzenia – co zawsze wzbudza szalony zachwyt mamy, taty, babci, dziadka,
cioci, kuzynek i sąsiadek itd potrafią bez skrupułów przyrżnąć w to i owo, zedrzeć kolano, zjeść pająka czy
wypić rozpuszczalnik.
Ale to nic. Nic. Betka. Łatwizna. Żadne wyzwanie. Bo zawsze
można złapać za szelki i przyciągnąć do siebie. Przytulić, przemyć mokrą
chusteczką, dać ciacho albo przykleić plasterek. Maluch nie ucieknie. Nie zrobi
tego bo wie, że w ramionach czy na kolanach mamy czy taty będzie mu najlepiej.
Najlepiej na świecie.
Z tym, który wiek ma już dwucyfrowy sprawa jest inna. On
wie, że najlepiej na świecie będzie mu tam gdzie on wskaże, że mu będzie
najlepiej. Sam wskaże. Samodzielnie.
Znaczy – pomoc jakakolwiek jest zbędna. Plaster („nie plasterek Tatooooo”) sam sobie
przyklei, ciacho może i zje, ale wolałby co innego. I jeśli któremuś z nas
potrzebna jest chusteczka to wyłącznie rodzicom. Żeby otrzeć pot z czoła albo pianę
z ust.
No i zawsze ma coś do powiedzenia.
I zawsze ma kurde rację – nawet gdy jej nie ma.
I zawsze musi mieć ostatnie słowo.
A jak nie nic nie powie to mruknie coś pod
nosem. A jak nie ma odpowiedniego ostatniego
słowa i mruczeć mu się znudziło to minę zrobi. A jak nic z tego nie zrobi to
zamknie się w pokoju i słuchawki na uszy założy, żeby taty i mamy nie słyszeć.
I tego się boje naprawdę. Tych zamkniętych drzwi. Do pokoju i do siebie.
Tych słów odbijających się od ściany, mojego walenia głową w mur bez skutku. Zaryglowania,
którego nie pojmę, niedopuszczenia jakiego nie ścierpię. Ciszy dla mnie –potoku
słów dla kogoś innego – koleżanki, kolegi, facebooka.
Pewnie spróbuję pociągnąć za szelki, raz czy drugi. Może
nawet sto razy pociągnę ufając swojej sile i wierząc, że go przyciągnę. I raczej
mi się uda choć któregoś dnia za szelki trzymać będzie ktoś inny.