Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.

czwartek, 10 września 2015

Wykolejeniec.

Kilka dni poza domem. Dookoła sami faceci. Męskie rozmowy, męskie trunki, męskie punkty widzenia. Chodzę spać kiedy chcę, a nie kiedy padam z nóg. Budzę się sam a nie przez drapanie do drzwi Dzikiego Zwierza lub kopniaka "sprzedanego" mi przez Brzdąca, który to kopniak spycha mnie wbrew mojej woli z krawędzi łóżka. Jestem wśród swoich, jestem w raju, jestem...w delegacji.

Lista zajęć jest niemiłosiernie długa a grafik zabójczo napięty. Napisać tekst, zmontować materiał, przetransferować się tam i z powrotem. Konferencja, trening, presja czasu, szybka przekąska. Nie ma czasu na nic. Totalne zatracenie. Przyjaciel, z którym odbyłem służbową podróż tak bardzo zachwycał się intensywnością zajęć, tak mocno chłonął każdą minutę , tak bezwarunkowo podziwiał i przeżywał to co widział i słyszał, że  wieczorem pozostając nadal pod ogromnym wrażeniem całego dnia postanowił poruszony podzielić się emocjami z małżonką. - " To jest sól mojego zawodu" napisał w smsie. Po kilku minutach nadeszła odpowiedź : "Sól to ja mam tu, w domu".

Sól soli nie równa, prawda? Rozbawiło mnie to, a Ciebie nie? No dobra, rozbawiło tylko w połowie. Druga połowa jest śmiertelnie poważna, ale nie zamierzam dziś zadręczać ani siebie ani Ciebie wyrzutami sumienia związanymi z tym, że kiedy poświęcasz się pracy( choć robisz to także dla domu), zwykle coś tracisz i to bezpowrotnie.

Tyle, że małżonka miała na myśli coś innego...bardziej życiowego i przyziemnego. Przeziębienie, lekarz, szkoła, drugie dziecko. Uff. Patrzyłem na mojego przyjaciela i stawałem się naocznym świadkiem zderzenia dwóch światów - zawodowego i domowego. Znam to aż nadto dobrze....

Bo sam bywam wykolejony kilka razy w roku kiedy wyjeżdżam służbowo z domu. Czuje się tak jakby mój właściwy pociąg pędził dalej ze swoją prędkością trzymając się obranego dawno temu kursu a w tym samym czasie jeden z wagonów ze mną w środku wykoleił się i ugrzązł gdzieś w plątaninie torów, zwrotnic i semaforów. I kiedy pociąg przecina raz po raz nowe krajobrazy - ja siedzę w pustym przedziale wpatrując się w czerwone światło. Stoję choć  nie sapię. Nie dyszę i nie dmucham.(ach ten Tuwim!) Jestem na bocznicy. Jestem wykolejony z domowego życia.

I właśnie wtedy lubi dać znać o sobie wredny los. Bo wraz z przekroczeniem granicy powiatu, miasta lub kraju Brzdąca atakuje gorączka  a Starszego Brata na przykład Rotha wirus. Fajnie? Super! Człowiek wtedy siedzi w hotelowym pokoju i czuję przygniatającą siłę bezradności. Może jedynie zdobyć się na telefon i dobre słowo wypowiedziane w jak najlepszej wierze choć i ono potrafi czasem działać jak oliwa dolana do ognia. No to bywa, że nie dzwonię a w zamian zatracam się w delegacji.

A potem, przy męskiej, wieczornej wymianie myśli łapię się na tym jak ciągnie mnie do pociągu. I żal  mi, że tak pędzi i jaka szkoda, że w nim nie siedzę.

Tyle, że raz na jakiś czas muszę pozwolić się wykoleić.