Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.

niedziela, 14 lutego 2016

Gdzie byłeś?


Brzdąc się uparł. Od świąt przy każdej okazji pytał kiedy w końcu ktoś nauczy go jeździć na nartach. Nie było wyjścia. W środę pognaliśmy na złamanie karku w polskie góry. W czwartek pierwszy raz założył narty. Pierwszy raz zjeżdżał z oślej łączki, pierwszy raz wjeżdżał na górkę dziecięcym orczykiem nazywanym "wyrwij rączką", pierwszy raz odjechała mu narta, pierwszy raz się przewrócił...I nadal chciało mu się chcieć.
Ten zapał i błysk w oku, ta radość wymalowana na twarzy, a wraz z nią ambicja, determinacja i zawziętość imponowały mi. Energia przenikająca przez żółty kask, czerwoną puchową kurtkę docierała do mnie i wypełniała po brzegi. W swoich oczach niebezpiecznie rosłem.

Kiedy Brzdąc przeniósł się z instruktorem na większą, zdecydowanie bardziej stromą górkę podziwiałem jego postępy z wysokości kanapy wiszącej nad stokiem i przesuwającej się wolno w stronę szczytu.
To mój młodszy syn - zagadywałem przy każdej takiej podróży obcego, zakutego w black kask i black gogle wiszącego wraz ze mną niemego jegomościa, który w tym stroju i z tym wyrazem, obrysem twarzy przypominał Robocopa.

- Ehm - mruczał to jeden.

-Oooo - dziwił się przy następnej podróży w górę - drugi.

-Naprawdę? - uskładał z trudem jeden kurde wyraz trzeci.

Tak. To on. Szybki jak błyskawica. Albo lepiej - jak strzała.

Syn burzy.

Syn ojca.

Moja krew.

W piątek założył narty drugi raz. Przed południem instruktor zabrał go raz jeszcze na dużą górkę, a kiedy skończyli oznajmił, że Brzdąc zaczął skręcać równolegle. Już nie zbiera śniegu z całego stoku orząc pługiem, ale skręca. Równolegle! Aha!

Gdzie brawa?

Brawo biję sam w duchu a powinienem zbić siebie. Stłuc wręcz. Ale najpierw obsztorcować i  do pionu postawić. Ale po co? Dlaczego? Z jakiego powodu? Skoro sukces goni sukces?

Po południu pojechaliśmy na inną górkę. Już sami. Bez instruktora czyli bez zdrowego rozsądku. Za to z przekonaniem, że będzie zabawa i będzie się działo. Brzdąc śmigał w tę i z powrotem a stok do takiego śmigania nadawał się idealnie. Nie był stromy, ale wypłaszczony i długi. Trasa liczyła ponad tysiąc metrów - można się było rozpędzić. Rozbieg brał na samym szczycie, hamował z trudem i nieukrywaną frajdą tuż przed bramką na wyciąg. I znowu, i znowu, i jeszcze raz, i jeszcze. Wisząc wspólnie na innej kanapie sunącej na inny szczyt przybijaliśmy sobie piątki i pstrykaliśmy selfie. Zachwycony Brzdąc i zaślepiony ja.

Po czterech szusach trasą numer jeden zaczęło nam się nudzić. Rozglądaliśmy się za nowymi wyzwaniami. Jednym z nich okazał tunel znajdujący się na trasie numer 3. Wjeżdżało się do niego wprost ze slalomowej trasy, czyli ze sporego wzniesienia, czyli na dużej prędkości. Przetarłem szlak. Pojechałem pierwszy. Za drugim razem Brzdąc nie dał się już wyprzedzić. Przeciął górę na pół mieszcząc się na milimetry w oku tunelu.

Mknąłem za nim do końca licząc, że zwolni, że przystopuje, że się zatrzyma. Przeliczyłem się. Widok pędzącej po stoku czerwonej torpedy mnie zmroził. Kiedy spotkaliśmy się przy wyciągu poprosiłem by na mnie poczekał i tak szybko nie jechał. I następnym razem zwolnił, poczekał, przed tunelem ustąpił mi drogi by po chwili wystrzelić jak pocisk. Zdążyłem zrobić dwa skręty kiedy zorientowałem się, że straciłem go z oczu. Nagle widzę. Jest. Leży. Głową do śniegu. Narty wykręcone. Twarz w grymasie.

Moje narty prosto. Stoję . Twarz głupio-beznadziejnie-idiotycznie-nijaka.

Dalej wszystko potoczyło się sprawie i według znanych w górskich warunkach procedur. Szyna w punkcie medycznym i skierowanie do szpitala na prześwietlenie. Lewą rękę otuliła miękka wata a tuż po niej ciepły gips.

Odwijam tę taśmę raz po raz. Widzę siebie sunącego obok czerwonej puchowej kurtki i słyszę wykrzykiwane komendy:

Powoli.

Zwolnij.

Nie tak szybko.

Ostrożnie.

Uważaj.

Ale w innym miejscu tego filmu...

Super!

Brawo!

Świetnie!

Jeszcze raz?!

Ale jeździsz!

Podoba Ci się!

I z każdą wypuszczoną klatką wraca pytanie - Dlaczego nie stało się to wtedy, kiedy jeździł na dużo bardziej stromej i niebezpiecznej górze?
Odpowiedź brzmi banalnie: Bo wtedy towarzyszył mu zimny, wyrachowany, profesjonalny, a nade wszystko rozważny instruktor a nie podekscytowany, rozemocjonowany rodziciel.

Wyłączyła się czujność, stępiły zmysły, zamazał obraz. Wyobraźnia została zagłuszona wrażeniami. Bodźców było przecież aż nad to. Bagatelizowałem wewnętrzne ostrzeżenia, odwracałem wzrok od czerwonej, pulsującej lampki.

Wyrzut sumienia pali, swędzi, przypieka, uwiera i dusi. Jak kamyk w bucie. Jak sól w oku. Jak jalapeno na języku. Jak amoniak wciągnięty głębokim oddechem.
 
Dziś wiem, że do zachęty, motywacji i pobudzania dobrze byłoby dodać odrobinę zdrowego rozsądku. I być tu, obok blisko, świadomie, z otwartymi oczami i uszami a nade wszystko otwartą głową.

A gdzie wtedy byłem?