Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Morda w kubeł.


Kilka dni temu poszedłem na szkolny turniej koszykówki. Duża, piękna hala, cztery zespoły  z okolicy a do zgarnięcie tytuł najlepszego w gminie. Chyba.

Iść chciałem bardzo, wręcz musiałem, bo w jednej z drużyn na pozycji bliżej nieokreślonej gra Starszy Brat. Duży jest jak na swoje 10 lat(162 cm), więc niespełniony koszykarsko ojciec  wiąże z nim spore nadzieje.

Tłoku udało się uniknąć bo z rodziców blisko pięćdziesięciu chłopców byłem sam. Zająłem miejsce na balkonie i sobie patrzę. Najpierw na rozgrzewkę bez ładu i składu. Chłopaki krążą jak komety po orbicie byle jak i byle gdzie. Trafiają wszędzie i we wszystko tylko nie do kosza. Nikt im niczego nie tłumaczy, nikt nie pilnuje. Kiedy dzieci się "rozgrzewają" wuefiści-trenerzy są zajęci miłą rozmową. 
Dobra, nie czepiaj się panie idealny - karcę się w myślach i czekam na pierwszy gwizdek.

Gramy.

Na boisku nie ma jeszcze Starszego Brata wiec z przyjemnością i bez stresu patrze sobie na "Jedenastkę". Szybki, sprawny i sprytny chłopak, wyróżnia się bardzo. Przebojem wdziera się pod kosz i zdobywa punkty. Obrońcy są bezradni. Zwłaszcza jeden - ogrywany niemiłosiernie. Gołym okiem widać, że brakuje mu koordynacji, wyczucia i refleksu, ale chęci i serce do walki ma ogromne. Za mało. W pewnym momencie na parkiet wpada rozjuszona, czerwona jak brykiet na niedzielnym grillu pani Psor w obcisłym różowym sweterku i zdmuchuje chłopca z parkietu.
" Co ty robisz?!!! Jak bronisz?!!! Co to ma być?! Jak się ustawiasz?! Graj! Rób coś! Do roboty się weź!!!" - energetycznie, konstruktywnie i indywidualnie. Cholera!

Skóra mi ścierpła, na dół się rwałem, krzyknąć z trybun już miałem ale w porę się w język ugryzłem. Nie tak się to załatwia!  Nie można!  Nie wolno!  Bo gdy grają dzieci to morda w kubeł. MORDA W KUBEŁ.

Widzieliście to?

https://www.youtube.com/watch?v=ZmFvefT8Z_I

Tak, mnie też czasem ponosi, też bym coś zrobił inaczej, rzucił jakąś złotą myśl, pokierował, pouczył i do pionu postawił, ale wtedy gdy ochota taka nachodzi frustruję się wewnętrznie, zalewam ołowiem i trzymam mordę w kuble. A jeśli zdarza mi się wychylić na chwilę i złorzeczyć na początkującego koszykarza to wypalam się żywym ogniem aż popiół zostanie. Szczęście całe, że niejaki Feniks dał przykład jak się z tego popiołu do życia przywrócić.

Dzieci zawsze dają z siebie więcej niż mogą, nie spotkałem jeszcze takiego, które by grało na pół gwizdka. Ale my, dorośli widzimy to przecież inaczej, wyraźniej, dosadniej i bez znieczulenia.
Widzimy wszystko lepiej. Ostrzej.

My, mistrzowie dryblingów, zdobywcy złotych piłek, mistrzowie świata, gwiazdy Serie A, La Liga czy Ekstraklasy. Koledzy Messiego, kumple Neymara, przyjaciele Lewego. Taktycy i technicy a przede wszystkim praktycy. Jeszcze nie tak dawno mogliśmy mieć świat u stóp, ale wybraliśmy na stopach...kapcie.

piątek, 20 listopada 2015

Plan doskonały.




Lubię zatopić się w sofie i nic nie robić. Palcem nie ruszyć, głowy nie obciążać. Chwila dla Taty. Brawo ja.
Z zewnątrz wygląda to tak jakbym siedział i się nudził, ale rzecz jasna to pozory bo w rzeczywistości trwa burza mózgu.

Plan snuje się sam i jest znakomity.

 Za chwilę zrobię makaronik. Tylko jaki? Mam ochotę na jakiś mały kulinarny eksperyment, ekstrawagancję jakąś. Dzieło sztuki. Dobra, mamy to.

Co dalej? Co po obiedzie?

Jak to co? Meczyk jest.  Browarek się chłodzi, chipsy „Mega paka zielona cebulka”  zakupione. Twitterek będzie hulał.

Potem…może basen? Też przecież muszę mieć czas dla siebie. W końcu weekend jest dla wszystkich.  

Okej, pasuje, a…. wieczorem?
…..wieczorem szybko ogarnę dzieciaki,  bajeczka- książeczka, buzi, dobranoc a potem… coś się znajdzie.

Organizacja wzór. Tata wzór, porządek będzie. No.

Podchodzi Dziki Zwierz. Na spacer chce, za potrzebą. Niby każdy ma potrzeby, ale jego zawsze są ważniejsze. Dobra – wygrałeś. Idziemy.
Obsuwa w realizacji planu – 20 minut.

Ledwo wracam ze spaceru słyszę   Pobawisz się ze mną?
Brzdąc czeka w pełnym rynsztunku. Na sobie ma strój policjanta, trzymanym w ręku lizakiem wskazuje kierunek  na górę.  W jego pokoju przygotowana jest już do interwencji zminiaturyzowana szkoła policyjną w Szczytnie. Radiowozy wszelkich rozmiarów kontra plastikowo – ołowiane wojsko.
A więc wojna!
Obsuwa - tylko 20 minut, bo rzeź przerywa Starszy Brat prosząc o ciszę i pomoc w zadaniu domowym.

Zrozumienie czego w tych czasach nauczyciele wymagają od dzieci, przekazanie bezsensowych uwag niewidzialnemu adresatowi plus sprawdzanie poziomu przyswajania wiedzy zajmuje mi kolejne cenne minuty…. dokładnie nie wiem ile, ale za dużo.

Co na obiad? –gdy z młodocianych ust pada takie pytanie wiadomo, że czas się kurczy. Ale zaskoczony nie jestem, nie dzisiaj.
Makaronik – się uśmiecham i rozwijam myśl -zrobię coś dobrego, może…
A nie mogą być naleśniki? – czas się zwijać.
Mogą. Będą. Już robić?

No to robię. Między trzecim a czwartym „dziełem sztuki” zerkam na zegar i widzę, że meczyk trwa w najlepsze od 30 minut.
Włączam telewizor, ale unikam patrzenia na zegar, zagaduję komentatorów bo  nie chcę poznać wyniku. Nagram sobie i wieczorem, po wszystkim, na spokojnie obejrzę.
Arsenal prowadzi? Kto strzelił? – głos Starszego Brata zaszedł mnie od tyłu.  Dobrze, że nie powiedział „Kto strzelił tego jedynego gola?”  myślę i słyszę – O Sanchez! I to przed chwilą.

Obiad palce lizać. Pora na zajęcia w podgrupach. 

Szybko przekonuję się, że basen w pojedynkę jest bez sensu. Takie wyjście solo pachnie wręcz depresją. Zabieramy się więc we trójkę żeby było z kim pogadać, wesoło żeby było. Żeby nudę zabić. 

A gdy wracamy to już się kąpać nie trzeba więc dłużej poczytać można....Nie szybciej, nie ogarnąć, nie bajeczka-ekspresowa książeczka, tylko w tempie Żółwika Samiego :)

Browarek czeka...zaczeka.
Zielona cebulka czeka - zaczeka.
Meczyk - obejrzę jutro.

Tylko wcześniej wszystko dokładnie sobie zaplanuję. Jak zawsze na sofie.

wtorek, 3 listopada 2015

(Nie)obecność.


Przez kilka dni byłem nieobecny. Nieobecny tu(blog), nieobecny tam(dom), nieobecny wszędzie. Obecny tylko dla siebie. Skoncentrowany na pępku. Zatopiony w obowiązku. Nieuważny(uważny), gubiący(znajdujący), niesłyszący(nic nie umknęło), niewidzący(ostrość - żyleta).

Dla Nich(dla pracy).

Człowiek pracy wszystko odkłada na później, na potem, na "okienko" w grafiku, na jakąś lukę,  na jutro, a najlepiej na weekend.

Ooooo właśnie. Weekend!

Może nie ten najbliższy(bo już zajęty przez pracę), ale na pierwszy wolny. Wtedy na pewno wszystko zrobimy.

Nadrobimy.

Będzie spacer, będą rolki, będzie basen, będzie kino, będzie luz, klocki - hocki. Będzie kurde wszystko i będzie super. No.

NA PEWNO - przecież tata OBIECUJE!

Ale wcześniej - musisz zrobić lekcje, wyjść z psem, przynieść co najmniej czwórę z kartkówki, być "grzecznym", słuchać, nie grymasić, zjeść obiad, poczekać.

Zasłużyć.

Tyle ONI. A ja?

Jeśli role by się odwróciły to czy zasłużyłbym na czas i uwagę  Starszego Brata i Brzdąca...?

Przecież...

gdyby powiedzieli, że częściej mnie nie ma niż jestem - byłaby to prawda.
I gdyby dodali, że zbyt często nie słyszę choć słucham - mieliby rację,
gdyby policzyli "tak" i "nie" więcej byłoby "nie" i NIE mógłbym zaprzeczyć.
gdyby mieli zgadnąć co powiem gdy wołają mnie do siebie - słów byłoby od wyboru do koloru - zaraz, za chwilę, później, nie teraz, poczekaj, moment, ale raczej w tym zbiorze nie byłoby JUŻ IDĘ.

A jednak...

Mimo, że reglamentuję na Nich swój czas, wydzielam IM minuty, nie dotrzymuję słowa lub zmieniam zdanie nie zarzucają mnie pretensjami i nie są pamiętliwi.

Może powinni....

Może wtedy bardziej bym się pilnował.

środa, 7 października 2015

Daleko od ideału.


Spotykam co jakiś czas ludzi idealnych. Takich, którzy zawsze dobrze wyglądają, mają na wszystko czas i pieniądze, którym zawsze się chce a uśmiech nigdy nie schodzi z twarzy. Wszystko się układa. Zawsze jest bardzo dobrze, albo wręcz doskonale. Powodu do narzekania brak, rytyna jest obca - jednym słowem spełnienie, marzenie i miód.

Dzieci ludzi idealnych to po prostu wzór. Zawsze błyskotliwe i czerwonopaskowe, wielojęzyczne i usportowione, ale nade wszystko nieprzeciętnie utalentowane. Są najlepsze w grupie i w szkole, w powiecie i na świecie.

Pewna idealna matka opowiadała mi niedawno o swoim idealnym synu. O tym jak dobrze się czuje w najlepszym liceum w mieście, w klasie innych idealnych dzieci nic sobie nie robiąc z zabójczej rywalizacji, która mogłaby rozerwać na strzępy niejednego dorosłego. Chłopiec zalicza każde kółko zainteresowań i obskakuje wszystkie olimpiady. I choć jeszcze kiedyś martwiło ją to, że woli na przerwie zatopić się w książce niż  pogadać o niczym z kolegami -  to dziś uważa, że tak jest lepiej, bo bliżej ideału.

Słuchałem jej nie mogąc do końca zapanować nad przykładaniem wzoru jej syna do wzoru syna mojego. Ocierając się o histerię przeszukiwałem pamięć by móc zaprezentować jakieś mniej...nie, skąd! jakieś bardziej spektakularne osiągnięcie Starszego Brata.

Szkoła? Zwykła.
Klasa? Trudna.
Poziom? Pewnie za niski.
Oceny? Dobre, nawet bardzo dobre,ale cholera czy to wystarczy?

Po kilku minutach, poddałem się wywieszając białą flagę. I kiedy usłyszałem: a co u ciebie?  jak dzieciaki? zdobyłem się jedynie na kwaśny żart, że  syn jest obecnie w poprawczaku a trafił tam za złe stopnie.

Nie lubię licytacji. Krępują mnie i wprawiają w zakłopotanie. Czuję się po nich rozbity, bezbronny i zalany wyrzutami sumienia. Ktoś przypiera mnie do muru i patrząc prosto w oczy, marszczy brew i ściska z całej siły za nadgarstki nie pozwalając się uwolnić. Krzyczy. Poznaję go, to ja, wyrywam się z wewnątrz i rugam się bez pamięci. Na pewno dajesz wszystko swoim dzieciom? A drugi jezyk? Może francuski, albo niemiecki? Może hiszpański albo włoski? A taniec? A tenis? A teatr? A....? Nie masz czasu? Inni jakoś mają! Nie masz kasy? Zrób coś z tym! Inni robią!!! 

Biorę więc w jedną rękę wyciąg z konta, w drugą grafik i stwierdzam z rozpaczą, że nie dam rady. Że nie zdążę(Zawsze spóżniony), nie przywiozę(leń), nie zawiozę(Idziesz na łatwiznę), nie sprawdzę(Wiadomo), nie dźwignę(Nawet nie spróbowałeś), nie stać mnie(Skąpisz na dzieciach?), nie wytrzymam(Pękasz?), pęknę(To było to przewidzenia), zapadnę się(Znikaj).

Nie znikam. Trwam. Czekam aż przejdzie i przechodzi. Każdy autodestrukcyjny seans ma swój kres.

Nie jestem idealny. (No nie jesteś).
Chłopaki też nie będą. (Wiem).
Trudno. (Trudno).
Gwiżdżę na to... (Tylko nie za głośno)
 ...ale dam z siebie wszystko.(Tak trzymaj)
Dziękuję (Proszę).

czwartek, 10 września 2015

Wykolejeniec.

Kilka dni poza domem. Dookoła sami faceci. Męskie rozmowy, męskie trunki, męskie punkty widzenia. Chodzę spać kiedy chcę, a nie kiedy padam z nóg. Budzę się sam a nie przez drapanie do drzwi Dzikiego Zwierza lub kopniaka "sprzedanego" mi przez Brzdąca, który to kopniak spycha mnie wbrew mojej woli z krawędzi łóżka. Jestem wśród swoich, jestem w raju, jestem...w delegacji.

Lista zajęć jest niemiłosiernie długa a grafik zabójczo napięty. Napisać tekst, zmontować materiał, przetransferować się tam i z powrotem. Konferencja, trening, presja czasu, szybka przekąska. Nie ma czasu na nic. Totalne zatracenie. Przyjaciel, z którym odbyłem służbową podróż tak bardzo zachwycał się intensywnością zajęć, tak mocno chłonął każdą minutę , tak bezwarunkowo podziwiał i przeżywał to co widział i słyszał, że  wieczorem pozostając nadal pod ogromnym wrażeniem całego dnia postanowił poruszony podzielić się emocjami z małżonką. - " To jest sól mojego zawodu" napisał w smsie. Po kilku minutach nadeszła odpowiedź : "Sól to ja mam tu, w domu".

Sól soli nie równa, prawda? Rozbawiło mnie to, a Ciebie nie? No dobra, rozbawiło tylko w połowie. Druga połowa jest śmiertelnie poważna, ale nie zamierzam dziś zadręczać ani siebie ani Ciebie wyrzutami sumienia związanymi z tym, że kiedy poświęcasz się pracy( choć robisz to także dla domu), zwykle coś tracisz i to bezpowrotnie.

Tyle, że małżonka miała na myśli coś innego...bardziej życiowego i przyziemnego. Przeziębienie, lekarz, szkoła, drugie dziecko. Uff. Patrzyłem na mojego przyjaciela i stawałem się naocznym świadkiem zderzenia dwóch światów - zawodowego i domowego. Znam to aż nadto dobrze....

Bo sam bywam wykolejony kilka razy w roku kiedy wyjeżdżam służbowo z domu. Czuje się tak jakby mój właściwy pociąg pędził dalej ze swoją prędkością trzymając się obranego dawno temu kursu a w tym samym czasie jeden z wagonów ze mną w środku wykoleił się i ugrzązł gdzieś w plątaninie torów, zwrotnic i semaforów. I kiedy pociąg przecina raz po raz nowe krajobrazy - ja siedzę w pustym przedziale wpatrując się w czerwone światło. Stoję choć  nie sapię. Nie dyszę i nie dmucham.(ach ten Tuwim!) Jestem na bocznicy. Jestem wykolejony z domowego życia.

I właśnie wtedy lubi dać znać o sobie wredny los. Bo wraz z przekroczeniem granicy powiatu, miasta lub kraju Brzdąca atakuje gorączka  a Starszego Brata na przykład Rotha wirus. Fajnie? Super! Człowiek wtedy siedzi w hotelowym pokoju i czuję przygniatającą siłę bezradności. Może jedynie zdobyć się na telefon i dobre słowo wypowiedziane w jak najlepszej wierze choć i ono potrafi czasem działać jak oliwa dolana do ognia. No to bywa, że nie dzwonię a w zamian zatracam się w delegacji.

A potem, przy męskiej, wieczornej wymianie myśli łapię się na tym jak ciągnie mnie do pociągu. I żal  mi, że tak pędzi i jaka szkoda, że w nim nie siedzę.

Tyle, że raz na jakiś czas muszę pozwolić się wykoleić.



piątek, 21 sierpnia 2015

Trudna lekcja Clinta Eastwood'a.


Lubię oglądać Clinta Eastwooda. Zawsze lubiłem. W kapeluszu, konno, z lassem, w samochodzie czy na motocyklu - nie ma znaczenia w co się ubierze i na co wsiądzie zawsze jest taki sam - sprawiedliwy, honorowy, prawy i szlachetny. Eastwood aktor - to siła i męstwo - Eastwood reżyser - to często delikatność, subtelność i wrażliwość.

Zrobił Pan Eastwood któregoś dnia taki film, dzięki któremu poznałem granice własnej wytrzymałości i odporności na ponurą treść, ściskające za gardło emocje i ogrom tragedii.

Do dziś nie wiem czy Pan Eastwood mnie uszkodził czy uleczył.

Chodzi o film "Oszukana" z Angeliną Jolie w roli matki, której porwano syna. Po jakimś czasie policja go odnajduje, ale okazuje się, że to nie ten chłopiec. Film jest na faktach, opowiada historię, która wydarzyła się w latach trzydziestych w Stanach Zjednoczonych. I jest w nim scena, która sercu każe stanąć a potem przełamać się na pół. Scena, która rozkazuje ciału zastygnąć i milczeć. Scena, która wszystko zmienia.

https://www.youtube.com/watch?v=gtKp8oxOzAU

Patrzę choć nie chcę. Widzę choć odwracam wzrok. Wszystko słyszę, wszystko czuję. Namacalny ból, niemy krzyk, wielka rozpacz.

Od tamtego czasu nie potrafię oglądać filmów, w których dzieciom dzieje się krzywda. Źle znoszę nawet małą łzę. Oczywiście wiem, że czasem bywam ofiarą emocjonalnej manipulacji, ale nie umiem sterować własnym systemem odpornościowym. Nie zwolnię na siłę uderzeń serca, nie powstrzymam gęsiej skórki, źrenice same się nie zmniejszą...

Film powstał w 2008 roku, Starszy Brat miał wtedy 3 lata. W każdym z tych małych, tragicznych bohaterów widziałem wtedy Jego twarz. Czułem odpowiedzialność i własną klęskę. Nie mogłem się uwolnić od myśli, że zawiodłem, nie potrafiłem odizolować bólu. I tak mi zostało. Porażki małych ludzi na dużym ekranie są moimi porażkami, tracę z nimi rodziców, zdobywam przyjaciół, przeżywam miłosne uniesienia, przegrywam, wygrywam, umieram i żyję pełnią życia. Gdy byłem młodszy a dzieci istniały wyłącznie w planach takie filmy zostawały w głowie znacznie krócej, właściwie znikały z pamięci krótko po napisach końcowych. Dziś to nie takie proste.

Bycie ojcem wszystko zmienia. Brzdąc i Starszy Brat swoją niewinnością, naturalnością i spontanicznością docierają tam, gdzie żaden znany mi dorosły nie ma wstępu. Odkrywając siebie zmieniają mnie - w pewnym sensie nawet mnie nawracają. Współodczuwanie, miękkość, delikatność a przede wszystkim wrażliwość powracają naturalnie, płynnie i po cichu, odrywając kawałek po kawałku elementy męskiego pancerza. Mały Świat staje się dla mnie bliższy a losy dzieci - nawet tych obcych są dla mnie ważne.

Piszę o tym wszystkim ponieważ wciąż czuję się przetrącony po wydarzeniach w Kamiennej Górze. Nigdy nie zrozumiem totalnego bezsensu tej zbrodni i traumy, którą z sobą niesie. Nie wiem co bym zrobił będąc na miejscu zrozpaczonych rodziców, nie potrafię wyobrazić sobie najbliższego dnia, miesiąca, nowego roku szkolnego, świąt.

Nigdy też nie pojmę czym kierowali się ludzie z jednego z tabloidów publikując na pierwszej stronie zdjęcie umierającego, niewinnego dziecka.  Są rzeczy do których wciąż brakuje mi wyobraźni. I nie zmieni tego żaden film.




wtorek, 18 sierpnia 2015

Święty spokój



- Tato, zapłaciłeś już za obóz - głos Starszego Brata dogonił mnie w drodze do łazienki.
- Nie, jeszcze nie, ale dziś zapłacę. Mam nadzieję, że nie jest za późno, w końcu wyjazd jutro rano - odpowiedź była pospieszna i z pozoru od niechcenia by ukryć wyrzuty sumienia bo przecież powinienem zapłacić za koszykarski obóz co najmniej miesiąc temu.
- To dobrze, bo ja nigdzie nie jadę.

Słucham? że co? proszę? ale? dlaczego? jak? co powiedziałeś? chyba źle usłyszałem? możesz powtórzyć? - to zaskakujące, ile pytań mieści się w jednej sekundzie?

Nie możesz mi tego zrobić Synu. Planowałem to przecież od dawna......
......Bo kiedy Starszy Brat jedzie na obóz koszykarski  ja zacieram ręce. W domu będzie o połowę ciszej, racje żywnościowe nie będą znikały tak szybko, zluzuje się kolejka do łazienki, odpocznie pies, a Pingwiny z Madagaskaru wezmą urlop. Mnie też czeka zmiana i nie mogę się jej doczekać. Bo taki wyjazd to w moim, tatowym życiu mała rewolucja.  Przez najbliższe 10 dni nie będę ciągany po boiskach B klasy żeby zagrać mecz z drużyną wyrostków ośmieszającą mnie przy każdej okazji. Zamiast tego raz i drugi rozsiądę się wygodnie na sofie w otoczeniu miseczek ze "zdrową żywnością" by mecze oglądać w absolutnej ciszy i pełnej, zawodowej koncentracji.

Będę mógł wyłączyć wewnętrzny radar i zestaw oczu działających dookoła głowy. Ta stara jak świat technologia pomaga zapobiegać planowanym na każdy dzień tygodnia i każdą porę pojedynkom o mistrzowskie pasy wszystkich bokserskich federacji bez ograniczeń wiekowych i wagowych z udziałem zawsze tych samych pretendentów - Starszego Brata i Brzdąca.
10 pełnych dni w których będę mógł przekląć pod nosem bez konsekwencji i jeść lody bez wyrzutów sumienia i wzroku, który pyta - "Tato, ile ty sobie nałożyłeś?". Czeka mnie nie jedna, ale za to jednoosobowa, powtarzam JEDNOOSOBOWA wyprawa na rolki albo rower bez oglądania się za siebie i bez kontroli prędkości. Hurra!!!

Nie wypada mi się cieszyć, prawda? Nie wypada celebrować wolności od dzieci, od ich towarzystwa i niekończących się pytań. Nie można przyznać się do zmęczenia, znużenia a nawet wyczerpania emocjonalnego i fizycznego. No dobrze, przyznać się może, ale tylko wewnętrzny głos. Broń Boże powiedzieć o tym głośno bo przecież dojrzały, odpowiedzialny i co najważniejsze kochający ojciec tak myśleć nie powinien. Powinienem drżeć ze strachu bo pierworodny wyjeżdża i biadolić na lewo i prawo jak bardzo mu z tego powodu smutno. 

A ja mam inaczej i szukam w sobie rozgrzeszenia. Bo kiedy mam ładować baterie jeśli nie teraz, kiedy mam szansę na to by spojrzeć na Starszego Brata - Mojego Syna z tak wielkiej odległości, że prawie go nie widać, i prawie go nie słychać i zdać sobie sprawę, że kocham go nad życie. Kiedy jak nie teraz zdam sobie sprawę, że jego nieistnienie byłoby nie do zniesienia niczym ból fantomowy.  Kiedy bym zatęsknił za uściskiem dłoni, głupim żartem i dziecięcym śmiechem ? A Brzdąc? On też skorzysta na nieobecności Starszego Brata. Będzie miał tylko dla siebie całego psa, cały salon i piaskownicę. Zmonopolizuje wieczorne czytanie i poranne przytulanie. Będzie wytyczał szlaki rowerowe i posiądzie na własność telewizyjnego pilota. Będzie jak w raju......  

No i dziś rano wyjechał. Nawet się nie zawahał. Spotkał kolegę, razem usiedli, wymienili się uśmiechami, słodyczami i wrażeniami. Przed nim dziesięć dni bez głosu ojca namawiającego do spania, odmawiającego futbolu, przebąkującego o szkole, zakazującego dokładki lodów, zmęczonego, zniecierpliwionegom i trochę zbyt wymagającego. Mam nadzieję, że się za nim stęskni bo on już tęsnkni.

I idzie na rower. :)


 




środa, 12 sierpnia 2015

Mały człowiek może więcej.



Torby wypchane do granic możliwości. Każda ważona starannie bo przecież limity są i nikogo ulgowo traktować nie będą. Na liście koniecznych rzeczy do zabrania dmuchane, lekko już wyeksploatowane kółko z myszką Miki i psem Pluto, rękawki z Zygzakiem McQuinnem( to z kolei najnowszy zakup) i okularki, te z delfinem i te bez. Brzdąc prosił jeszcze o maskę, rurkę i płetwy, ale na szczęście zapomniał sobie o nich przypomnieć a kiedy już to zrobił rodzina była w samolocie i bezradnie rozłożyła ręce.

Wymyśliłem sobie, że na tych wakacjach nauczę Brzdąca nurkować. Wody nie bał się już od dawna choć początki miał pewnie takie jak wszystkie inne brzdące.... "Auuuu, szczypie!!!! Nie będę mył włosów!!! Tatooo, podaj ręcznik, szybkooooo, moje oczy!!!! Auuuuuu."  Udało mi się go przekonać, że woda z prysznica krzywdy zrobić nie może a pieczące oczy na basenie to rzecz ulotna. Zadziałał niewinny emocjonalny szantaż i delikatne wejście na małoletnią, ale w pełni męską ambicję. Powiedziałem, że basen na który bardzo chciał pójść jest dla dużych i dzielnych chłopaków i tam wszyscy od razu po kąpieli muszą umyć włosy. Może tego nie zaakceptować i ja to zrozumiem, ale w takim przypadku na basen wejść nie może. Puściłem oko do starszego Urwisa a kiedy już byliśmy na przebrani w kąpielówki namówiłem go żeby zilustrował moją wypowiedź z reklamowym uśmiechem na ustach. Brzdąc podszedł do tego nieufnie, potrzebował nieco więcej czasu do namysłu niż reszta dzieciaków, ale decyzję kiedy wejść pod prysznic podjął samodzielnie i dzięki temu sam ujażmił stres, okiełznał strach i miał poczucie zwycięstwa.
Z nauką nurkowania było inaczej to znaczy trudniej. Po pierwsze woda była "posolona", po drugie "fale atakowały", po trzecie "co zrobić z nosem"? Przekonywałem, że woda słona jest tylko na początku, tłumaczyłem, że fale pomagają się unosić, instruowałem. w końcu, że nos się ściska, nie puszcza a oczy pod już wodą można bezpiecznie otworzyć i ma się z tego dużą frajdę. Ale jak się okazało do tego była jeszcze bardzo daleka droga.

 Brzdąc otwierał szeroko usta, robił powolny, ale łapczywy wdech, wydymał policzki i już, już miał się zanużyć, już zbliżał brodę do powierzchni wody, gdy nagle niczym silnik odrzutowy wyrzucał z siebie powietrze mówiąc "Nie, nie dam rady. Boję się. Mogę się bać?"

To może zrobimy inaczej - podjąłem ostatnią próbę. - Wyobraź sobie, że morze jest wielką wanną a ty przecież lubisz naszą wannę. I często się w niej zanurzasz, prawda? No właśnie. Zobacz, wystarczy tylko na chwilę zanurzyć w tej wielkiej wannie nie całą głowę, ale tylko twarz. Spokojnie, masz na sobie okularki, tak, dobrze, zaciśnij nos, ok? No i teraz powoli, powoli pochylaj się w kierunku wody. Oooo, tak właśnie, powolutku. Jeszcze kawałek, Zuch chłopak! Jeszcze troszkę, BRAWO! Co, nie możesz? Boisz się? To nie jest wanna? Dobrze, możemy to zrobić później.

Biała flaga wywieszona. Tymczasowo, ale zawsze. Drobny element zawodu z powodu nieskuteczności własnych, tatowych metod. Nieco przygnębiająca świadomość, że małego strachu przed wielką wodą nie udało się okrążyć i zdławić choć ofensywa była zakrojona na szeroką skalę. Ale jednocześnie przekonanie, że Brzdąc wcześniej czy później sam sobie poradzi...tylko czy zdąży przed Aquaparkiem? No właśnie, była przecież presja czasu, był termin, konkretna data wyjazdu do
miejsca gdzie nurkowanie bardzo się przyda. Co robić????

Jak się okazało wystarczy czekać. Czekać i patrzeć. Czekać, patrzeć i nic nie robić.

W pewnym momencie pojawiła się na horyzoncie Cristina. Lat 4-5 szczupłej budowy ciała, oczy piwne, włosy długie i proste, zęby białe, uśmiech zniewalający. Jezyk? Wyłącznie obcy. Kiedy pewnie przecinała swoim zwinnym ciałem taflę wody zerknąłem na Brzdąca i zobaczyłem, że on także zerka. Odurzenie trwałą chwilę, potem nastąpiło otrzeźwienie i działanie. Rzucił w diabły wiaderko, łopatkę i stojący ledwie na fundamentach piaskowy zamek i chlup do morza.

Ich wzrok się spotkał. Cristina wyszczerzyła zęby i dawaj nura pod wodę. Patrzę na Brzdąca i czytam jak z otwartej książki: "Ale jak to tak nurkować? Od razu? To tak można?" Wybiega z wody i kurs na leżak. Porywa okulary, zwrot lewo na burt 180 stopni i cała naprzód do Cristiny. Samodzielnie wciągnął okulary mimo, że niemal zawsze prosił o pomoc. Poczekał na Cristinę, zmroził, albo przynajmniej próbował zahipnotyzować wzrokiem i wyczekał aż znowu mała syrenka pójdzie pod wodę. Gdy to zrobiła - nie zwlekał ani chwili. Zanurzył się raz, zanurzył i drugi. A potem trzeci, czwarty i tak dalej. Nur za nurem. Po każdym wynurzeniu posyłał szeroki uśmiech, ale nie do mnie, żebym podziwiał czy docenił jego dziecięcy trud i ogromny postęp, ale do Cristiny by z kolei ukraść jej uśmiech. Patrzyłem na te wodne popisy z radością i ulgą choć tatowa ambicja troszkę była zraniona. 

Bo przecież nagadałem się i natłumaczyłem. Byłem oazą spokoju i ogrodem cierpliwości. Chciałem być trenerem - zostałem finalnie obserwatorem.  Nauczyła go nurkować dziewczynka, która nie umiała słowa po polsku, ale znała jego dziecięce obawy. W jednej chwili stała się dla niego najlepszym, bo wiarygodnym nauczycielem. A ja zrozumiałem, że nawet jak będę najbardziej zaangażowanym tatą na świecie to i tak przegram z kobietą.