Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.

środa, 7 października 2015

Daleko od ideału.


Spotykam co jakiś czas ludzi idealnych. Takich, którzy zawsze dobrze wyglądają, mają na wszystko czas i pieniądze, którym zawsze się chce a uśmiech nigdy nie schodzi z twarzy. Wszystko się układa. Zawsze jest bardzo dobrze, albo wręcz doskonale. Powodu do narzekania brak, rytyna jest obca - jednym słowem spełnienie, marzenie i miód.

Dzieci ludzi idealnych to po prostu wzór. Zawsze błyskotliwe i czerwonopaskowe, wielojęzyczne i usportowione, ale nade wszystko nieprzeciętnie utalentowane. Są najlepsze w grupie i w szkole, w powiecie i na świecie.

Pewna idealna matka opowiadała mi niedawno o swoim idealnym synu. O tym jak dobrze się czuje w najlepszym liceum w mieście, w klasie innych idealnych dzieci nic sobie nie robiąc z zabójczej rywalizacji, która mogłaby rozerwać na strzępy niejednego dorosłego. Chłopiec zalicza każde kółko zainteresowań i obskakuje wszystkie olimpiady. I choć jeszcze kiedyś martwiło ją to, że woli na przerwie zatopić się w książce niż  pogadać o niczym z kolegami -  to dziś uważa, że tak jest lepiej, bo bliżej ideału.

Słuchałem jej nie mogąc do końca zapanować nad przykładaniem wzoru jej syna do wzoru syna mojego. Ocierając się o histerię przeszukiwałem pamięć by móc zaprezentować jakieś mniej...nie, skąd! jakieś bardziej spektakularne osiągnięcie Starszego Brata.

Szkoła? Zwykła.
Klasa? Trudna.
Poziom? Pewnie za niski.
Oceny? Dobre, nawet bardzo dobre,ale cholera czy to wystarczy?

Po kilku minutach, poddałem się wywieszając białą flagę. I kiedy usłyszałem: a co u ciebie?  jak dzieciaki? zdobyłem się jedynie na kwaśny żart, że  syn jest obecnie w poprawczaku a trafił tam za złe stopnie.

Nie lubię licytacji. Krępują mnie i wprawiają w zakłopotanie. Czuję się po nich rozbity, bezbronny i zalany wyrzutami sumienia. Ktoś przypiera mnie do muru i patrząc prosto w oczy, marszczy brew i ściska z całej siły za nadgarstki nie pozwalając się uwolnić. Krzyczy. Poznaję go, to ja, wyrywam się z wewnątrz i rugam się bez pamięci. Na pewno dajesz wszystko swoim dzieciom? A drugi jezyk? Może francuski, albo niemiecki? Może hiszpański albo włoski? A taniec? A tenis? A teatr? A....? Nie masz czasu? Inni jakoś mają! Nie masz kasy? Zrób coś z tym! Inni robią!!! 

Biorę więc w jedną rękę wyciąg z konta, w drugą grafik i stwierdzam z rozpaczą, że nie dam rady. Że nie zdążę(Zawsze spóżniony), nie przywiozę(leń), nie zawiozę(Idziesz na łatwiznę), nie sprawdzę(Wiadomo), nie dźwignę(Nawet nie spróbowałeś), nie stać mnie(Skąpisz na dzieciach?), nie wytrzymam(Pękasz?), pęknę(To było to przewidzenia), zapadnę się(Znikaj).

Nie znikam. Trwam. Czekam aż przejdzie i przechodzi. Każdy autodestrukcyjny seans ma swój kres.

Nie jestem idealny. (No nie jesteś).
Chłopaki też nie będą. (Wiem).
Trudno. (Trudno).
Gwiżdżę na to... (Tylko nie za głośno)
 ...ale dam z siebie wszystko.(Tak trzymaj)
Dziękuję (Proszę).