Potok swobodnych myśli i zaproszenie do rozmowy. Trochę na wesoło, trochę na poważnie, ale przede wszystkim szczerze. O wielkich sprawach Małych Ludzi z męskiego, a dokładniej tatowego punktu widzenia.

piątek, 30 sierpnia 2019

Prawdziwa historia.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Pewien chłopiec kilka lat temu pojechał na obóz sportowy.  Marzył o tym, myślał, przeżywał i wciąż o tym mówił. Kilkanaście dni przed wyjazdem z rodzicami spotkał się trener. Przedstawił plan, wspomniał o czekających atrakcjach a na koniec poprosił rodziców o zgodę na zabieranie młodym sportowcom telefonów komórkowych. Dzieci miały z nich korzystać tylko w określonych godzinach wyznaczonych przez opiekunów a dostęp do wi fi miał być zablokowany. Pewien nadgorliwy i z pewnością również nadopiekuńczy ojciec zapytał jeszcze czy w pokojach są telewizory a jeśli tak to czy je także można wyłączyć. "Chodzi przecież o dziesięciolatków, po co mają oglądać po nocach jakieś głupoty...." martwił się a jego obawy rozwiewał trener. "O wszystko zadbamy, proszę się nie martwić, będzie dobrze" - uspokajał. Chłopiec wyjechał. Z uśmiechem na twarzy i misiem w plecaku. Pełen entuzjazmu i ciekawości. Nadgorliwy ojciec machał mu na pożegnanie.

Kiedy zadzwonił pierwszy raz mówił, że koledzy oglądają w telefonach filmy pornograficzne.
Kiedy zadzwonił drugi raz płakał i żalił się, że zmuszają go by na to patrzył.
Trzeci telefon: Śmieją się ze mnie i wyzywają. 
Czwarty: siedzę sam, nikt ze mną nie rozmawia. 
Piąty: chce wracać do domu.
Szósty: Tato, przyjedź po mnie.
Siódmy:  Nie wytrzymam, błagam przyjedź po mnie.

Ósmego telefonu nie było. Ojciec po syna pojechał i zabrał go późną nocą. Wiedział już, że dzieci miały nieograniczony dostęp do Internetu i oglądały wszystko bo hasło poznały w pierwszej godzinie pobytu. Czasu wolnego na surfowanie po sieci było aż nadto. Dzień był podzielony na dwie części - trening i odpoczynek. Naturalnie podczas zajęć oko trenera czuwało ale gdy trening się kończył zamykało się a chłopcy robili co chcieli. Trener wiedział co i kto oglądał w telefonach ale z jego reakcji wynikło tylko tyle, że koledzy chłopca nazwali "kapusiem", napiętnowali go a potem wykluczyli z grupy. Dla nich obóz trwał w najlepsze, dla chłopca skończył się nagle i brutalnie. Trener stał obok bezradny, bez inicjatywy i bez pomysłu co dalej. 

Zapłakany i załamany chłopiec wrócił do domu. Do sportu zniechęcił się na długie miesiące aż któregoś dnia wspomniał o koszykówce. Że chciałby znowu zagrać, że może to dobry pomysł. 
I trafił do Komorowa,  małej miejscowości pod Pruszkowem. Niewielką sekcją opiekuje się tu natchniony Pan Trener Grzegorz Tomaszewski. Chociaż nie....słowo "opiekuje " jest nieadekwatne bo zbyt ciasne, mało pojemne, nie oddające rzeczywistości. Pan Trener jest koszykówką. Nie składa się z tkanek ale z kwart, nie płynie w nim krew lecz czas 24 sekund jakie drużyna ma do dyspozycji by wykonać rzut. Trening jest najlepszym posiłkiem,  piłka ulubionym towarzystwem a taktyczne łamigłówki ciekawsze i bardziej pociągające niż wszystkie najlepsze kryminały świata. 

Ale rozkochany w litewskiej koszykówce Tomaszewski to nie tylko Pan Trener ale także Pan Wychowawca. A w dzisiejszych czasach gdy szkółki, sekcję czy prywatne kluby rosną jak grzyby po deszczu i liczy się w nich często nie jakość a ilość (bo co jak co ale "kasa musi się zgadzać") - takie połączenie Trenera z Wychowawcą w jednej osobie to rzadkość. Uwierzcie mi. 

A przecież wchodzący w nastoletni wiek chłopcy potrzebują nie tylko kogoś kto da im w kość na treningu ale także kogoś kto przekaże czasem wprost, innym razem subtelnie a jeszcze innym wręcz podprogowo życiowe a nie tylko sportowe wartości. Szacunek dla człowieka, uczciwość, pracowitość, odwaga - te pojęcia wpaja swoim podopiecznym w Komorowie Pan Trener Tomaszwski oddając się koszykówce bez reszty. 
I chłopiec trafił pod skrzydła Pana Trenera a po siedmiu miesiącach intensywnej pracy stał się częścią zespołu, który nie tylko został mistrzem Mazowsza nie dając konkurencji najmniejszych szans, ale przede wszystkim zdobył wicemistrzostwo Polski. Tak, trudno w to uwierzyć. Małe miasteczko, mały klub, mało pieniędzy (klub nie ma sponsora) ale za tym wielkim sukcesem stoją niespotykany entuzjazm i charyzma jednego człowieka.

Piszę o tym tuż przed rozpoczęciem koszykarskiego mundialu na który po pół wieku awansowali Polacy. Już samo pięć dekad bezskutecznego dobijania się do grona najlepszych drużyn świadczy o tym ile na świecie znaczy polska koszykówka. Przeciętna liga nie przyciąga ani kibiców na trybuny ani sponsorów do prezesowskich gabinetów. A przecież wcale nie musi tak być. Bo w polskiej koszykówce są owszem leniwi trenerzy bez pomysłu, idei i wykształcenia, którzy swój autorytet budują krzykiem i przekleństwem, ludzie bezradni w sytuacjach kryzysowych, nie potrafiący pracować z młodzieżą, zorientowani wyłącznie na zysk. Ale są i ludzie uczciwi, wiarygodni, wrażliwi, pracowici z pasją i poczuciem misji jak Pan Trener z małej miejscowości spod Pruszkowa. Tu drzwi są otwarte dla każdego kto kocha koszykówkę. Pewnie jak się człowiek dobrze rozejrzy to stwierdzi, że takich miejsc jak Komorów jest w Polsce więcej, ale ja chciałem napisać o tym co znam najlepiej. 

Bo ten Chłopiec to mój syn. To Starszy Brat. A ta historia wciąż się dzieje. Naprawdę.